Na przekór mitom o samotnych rycerzach podbijających zamki, on dla odmiany zdobył w zbroi… Giewont. Na polu walki zaś zwycięża w warunkach, gdzie inni tracą przytomność z wycieńczenia i od ciosów toporem w głowę. A w międzyczasie uprawia ogródek, doradza innym diety i marzy o wyprawach na Yukon. 33-letni Marcin Waszkielis z Kętrzyna, najbardziej utytułowany polski rycerz, mocarny i charyzmatyczny w swoim fachu, a prywatnie – skromny i nieśmiały. Jak to możliwe?

MADE IN: Masz jakąś ksywę? Zawisza Czarny czy coś w tym stylu?

Marcin Waszkielis: (śmiech). Nic mi o tym nie wiadomo, moje nazwisko zawsze trudno było na coś przerobić. Nauczyciele na jego dźwięk często zagadywali na temat Kresów. Mój ojciec pochodził z Haranimowa na Litwie, z ziemiańskiej rodziny, która po wojnie utraciła tam majątki. W latach 40. dziadkowie osiedli na wsi pod Kętrzynem i tu poznali się moi rodzice. 

KLIKNIJ, aby posłuchać naszego podcastu
MADE IN Warmia & Mazury Podcasts

Kto z nich zaraził cię historyczną pasją? 

Opowieści o rodzinnych losach dziadka, który służył w partyzantce, na pewno działały na moją wyobraźnię. Tato z kolei, który pracował jako mechanik, interesował się wszystkim po trochu, był bardzo uzdolniony manualnie. To on pomógł mi skonstruować pierwszą zbroję rycerską z kawałków rynny i obudowy starej pralki. Pierwsza kolczuga też była domowej roboty. Najpierw trzeba było nakręcić drut na pręt, potem wyciąć kółka i połączyć. Nie za bardzo chroniło to ciało, ale wielu z nas, pasjonatów rycerstwa, przed laty tak kombinowała. Nie wspominając o wadze takiego żelastwa. Ale dzisiejsza zbroja, choć bardziej profesjonalna, waży w moim przypadku około 23 kg. Są też oczywiście cięższe, wykorzystywane przy grupowych walkach – wtedy ważą około 30 kg.

Trudno się w tym pewnie ruszać, a co dopiero walczyć i zwyciężać.

Kwestia przyzwyczajenia. Niedawno weszliśmy z kolegą w zbrojach na Giewont w Zakopanem. Ot, takie wyzwanie i przy okazji trening z obciążeniem. Zajęło nam to trzy godziny – tyle co innym. Wzbudziliśmy sensację wśród turystów, nasze fotki obiegły internet. Schodziliśmy też w zbrojach, choć to było trudniejsze. Hełm ciągnął do dołu głowę i bolała szyja. Sama zbroja waży tyle co niejeden plecak, ale rozłożenie ciężaru nie nadaje się na wspinaczkę.

Co było najpierw: sport czy historia?

Zdecydowanie sport – koszykówka, którą trenowałem od czwartej klasy podstawówki i gram do tej pory. Przyznam, że w młodości nie byłem fanem literatury, wolałem aktywność na łonie natury niż siedzenie w książkach. Bardziej kręciły mnie filmy historyczne typu „Ivanhoe” czy przygodowe, np. z Jean-Claude Van Dammem. No i jak wielu moich rówieśników chciałem być jak Robin Hood, którego oglądaliśmy w wypiekami na twarzy w wersji filmowej z lat 70. A potem brykaliśmy po lasach z własnoręcznie robionymi łukami. Po liceum poszedłem na studia historyczne w Toruniu. Zrobiłem magisterkę z archiwistyki, choć wiele osób uważa, że w ogóle to do mnie nie pasuje. 

Trudno wyobrazić sobie wojownika układającego fiszki w archiwum.

Dlatego nigdy nie pracowałem w zawodzie. Kiedy miałem 16 lat dołączyłem do grupki pasjonatów średniowiecza. Spotykaliśmy się na zamku w Kętrzynie, trenowaliśmy trochę walki, ale więcej było w tym zabawy niż sportu. No i zaczęły się wyjazdy do innych miast na spotkania z podobnymi grupami na zamku w Ostródzie, Nidzicy czy na Bitwę pod Grunwaldem. Uczestniczę w niej od 16 lat. Początki rekonstrukcji były bardzo teatralne, nikt nie posiadał wówczas prawdziwych umiejętności walecznych ani odpowiednich strojów, które w tamtych czasach robiliśmy sami, albo wyszukiwaliśmy w szmateksach. A sam obóz uczestników przypominał Woodstock. Czekało się wtedy cały rok na to wydarzenie. Cieszyliśmy się po prostu siedzeniem przy ognisku i jedzeniem konserw z dala od domu. Nikt nie myślał wówczas żeby mieć namiot wzorowany na tym średniowiecznym, spać na sianie czy gotować w kociołkach i jeść drewnianą łyżką. Myśleliśmy praktycznie, a teraz w Grunwaldzie wszyscy starają się jak najwierniej zbliżyć do pierwotnej atmosfery wokół bitwy. 

Nie kręci cię ta otoczka?

Po tylu latach pewnie trochę spowszedniała. Skupiłem się na sportowym aspekcie rycerstwa. Źródeł stylu walk i strojów szukaliśmy przed laty w filmach. Dopiero na studiach w Toruniu rozpoczął się dla mnie prawdziwy trening z mieczem. Wówczas byli tam najlepsi wojownicy, miałem się od kogo uczyć. Teraz w internecie jest już wszystko: filmiki instruktorskie, sklepy ze strojami historycznymi, no i wiedza teoretyczna. Obycie w średniowiecznym klimacie wykorzystuję w Stowarzyszeniu „Masuria”, które założyliśmy z kolegami w Kętrzynie trzy lata temu. Dzięki niemu pozyskujemy granty na wyjazdy i udział w turniejach, m.in. ze starostwa powiatowego w Kętrzynie. 

Czytałam na waszej stronie, że porywacie też panny młode z wesel.

Mamy to w ofercie, ale jeszcze żadna panna młoda nie zdecydowała się na uprowadzenie. (śmiech) Od sześciu lat organizujemy Kętrzyński Turniej Rycerski, staramy się zarażać „smartfonowe pokolenie” pasją do historii. Na imprezach prywatnych i firmowych organizujemy najczęściej zabawy historyczne, warsztaty posługiwania się bronią, mamy pneumatyczne repliki broni palnej. Ostatnio na dużym evencie podczas konkurencji „bieg z mieczem”, jeden z uczestników omal nie wpadł do olbrzymiego grilla. Musimy być czujni. 

Jak bardzo boli uderzenie mieczem, toporem?

Podczas konkurencji „jeden na jednego” za każde trafienie mieczem otrzymuje się punkt, więc są nie do uniknięcia. W walkach grupowych ważne jest aby powalić przeciwników na ziemię. Ale zanim to nastąpi, wzbudzić postrach okrzykami, osłabić ich psychicznie. A potem padają ciosy konkretne i bardzo na serio. Nie da się ukryć, że to sport kontuzjogenny, można oberwać z każdej strony. Uderzenie w hełm, to efekt porównywalny do gaszenia światła. Przez kilka sekund traci się kontakt z rzeczywistością, następuje ciemność i przeniesienie w czasie. Sztuką jest nie paść wówczas na ziemię, utrzymać równowagę. Wstrząsy mózgu, złamania, urazy, rozcięcia, przeciążenia są na porządku dziennym, dlatego zawsze podczas turniejów jest w pobliżu ambulans. Jak żartujemy przed turniejami – wyposażony w szlifierkę do cięcia metalu.

Oberwałeś?

Prawdziwe kontuzje podczas walk póki co mnie omijają. Mam jedynie bliznę na rogówce bo w czasie inscenizacji dostałem ostrzem w okolice oka, miałem dużo szczęścia, że go nie straciłem. A operacja zwichniętego obrąbka stawowego barku, która mi się przydarzyła jakiś czas temu, była wynikiem poślizgnięcia na macie. Banalne, prawda? 

W maju z mistrzostw świata pod Rzymem i w Szkocji przywiozłeś srebrne medale. Po pięciu złotych latach zdetronizował cię Rosjanin i Ukrainiec. 

Jest nas kilku na świecie na porównywalnym poziomie, stale spotykamy się na turniejach. Polacy, Rosjanie i Ukraińcy od lat reprezentują najwyższy poziom w walkach, ostatnio dołączyli też Amerykanie. Dobra szkoła, dobrze dobrani ludzie. No i pewnie duch walki odpowiedni. W tym roku wykonałem tzw. plan minimum. Podczas pojedynku zaliczyłem nokaut techniczny – odpadł mi kawałek osłony na barku. Będę musiał popracować nad zbroją.Sam czy zlecisz to płatnerzowi?

Zlecę specjaliście. W Polsce jest kilku dobrych producentów-płatnerzy. Cały komplet uzbrojenia mam polski, tylko rękawice z USA. 

Co jeszcze znajduje się w szafie rycerza?

Kilka hełmów i mieczy, które zużywają się najszybciej, łamią. Ale zbroję mam tylko jedną, zrobioną na zamówienie przez Adriana Frankowskiego (Gutfran) i bardzo o nią dbam – czyszczę płynem WD40. Bo to wydatek rzędu od 7 do nawet 70 tys zł. Do tego stalowe ochraniacze. 

A pod spodem? 

Stawiam na nowoczesną technologię, noszę bieliznę termoaktywną. Zbroja latem nagrzewa się do temperatury 50–60 stopni i zaczyna parzyć, a schładzanie ciała pochłania dużo energii. Niektórzy z wysiłku i gorąca wymiotują do środka zbroi. Ja przyzwyczajam się do skrajnych temperatur chodząc regularnie do sauny czy morsując w jeziorze zimą. 

No i widać, że jesteś stałym rezydentem siłowni. Ile masz w bicepsie? 

Jakieś 42–43 cm. Ale nie zależy mi na wyglądzie kulturysty, tylko sprawności, motoryce. Więc staram się za bardzo nie rozrastać, bo to niepotrzebne kilogramy. Na co dzień pracuję jako trener personalny, to moje główne źródło zarobku. Pomagam rzeźbić ciało i dobrać dietę. Ludzie są zagubieni w natłoku prozdrowotnych informacji i porad. Tysiące diet, które można znaleźć w każdej gazecie mieszają w głowach. Niektóre z nich cofają się nawet do paleolitu, tylko po co, skoro świat i żywność tak się zmieniły. Ja po prostu unikam żywności przetworzonej, a nie tłuszczy czy węglowodanów. W miarę możliwości sięgam po produkty eko, zaopatruję się w mięso u zaufanych dostawców, jajka biorę od cioci ze wsi, warzywa z własnego ogródka. Kuchnia powinna być prosta, ale wysokiej jakości. I z doświadczenia wiem, że łatwiej schudnąć na diecie tłuszczowej. Nasz klimat nie sprzyja jedzeniu wyłączenie surowych owoców i warzyw. Każdy dzień zaczynam od jajecznicy na boczku.

Inspirujesz się treningami z epoki średniowiecza?

Niewiele jest źródeł na ten temat. Biorąc pod uwagę, że życie i status materialny ówczesnych rycerzy zależały od ich kondycji, na pewno musieli dużo ćwiczyć, zwłaszcza zawodowi najemcy. Jest w starych kronikach sporo opisów perskiego treningu z maczugami czy greckich treningów siłowych nastawionych na motorykę. W garażu mam worek treningowy, ćwiczę z mieczem w sali ośrodka kultury, a na siłowni spędzam więcej czasu niż w domu. Po powrocie jeszcze wiosłuję na sucho w ogródku na symulatorze wiosła, no i poruszam się na rowerze. 

Dużo w tym samodyscypliny.

Nie żyję tak jak mój ulubiony sportowiec Michael Jordan, który przychodził na mecze prosto z kasyna czy pola golfowego. Ci, którzy walczą w pierwszym szeregu, świętują zazwyczaj najmniej. Na luz i alkohol mogą pozwolić sobie ci, którzy są pasjonatami średniowiecznego stylu życia, a walką zajmują się jedynie dodatkowo. Ja skupiam się na sportowym wyzwaniu. Dobre wyniki podczas turniejów to przepustka do kolejnych, a przy okazji zwiedzania świata. Dużo bardziej kręcą mnie nowe miejsca niż spotkania co roku na tej samej inscenizacji. 

Co przywozisz ze świata?

Zdarzają się nagrody pieniężne, ale najczęściej puchary, medale, elementy uzbrojenia. W RPA, gdzie prowadziłem treningi, dostałem w prezencie opaskę ze skóry żyrafy, ale że to zwierzę chronione, nie zabrałem do Polski. Wziąłem tylko zuluską tarczę z kozy. Zaliczyłem przez ostatnie kilka lat kilkadziesiąt krajów. Choć walki średniowieczne to domena kultury europejskiej, ma fascynatów również na Czarnym Lądzie, w Japonii, Chinach, Meksyku. Tak jak rugby rozeszło się po świecie wraz z kolonializmem, tak kultura rycerska znajduje coraz więcej pasjonatów w różnych zakątkach świata. 

Czy na sportowych walkach rycerskich da się zarobić?

Zbroja, dieta, treningi kosztują. Dzięki środkom pozyskiwanym z projektów realizowanych z budżetu miasta Kętrzyn, nie muszę wydawać wiele na sprzęt. Jeśli chodzi o treningi to też dysponuje bazą, która pozwala przeprowadzać je bezkosztowo. Dieta i suplementy to najważniejszy dla zdrowia element więc nawet nie trenując nie warto na tym oszczędzać. Wyjazdy na turnieje kosztują, jednak czasami uzyskuje się pozyskać na nie sponsorów, czy też zwracają się w nagrodach. No i robimy ze stowarzyszeniem pokazy, które przynoszą pewne dochody.

Nie kusi cię żeby osiąść gdzieś w świecie?

Miałem propozycję np. żeby pracować w USA jako instruktor walk. Ale nie lubię dużych miast, fajnie jest wyjechać co kilka tygodni, złapać dystans, ale potem wrócić do domu. Mazury są inspirujące, wciąż odkrywam je na nowo. No i są dobrą baza wypadową. Wolę miejsca dzikie, dziewicze, przypominające świat w którym się wychowałem – poniemiecki dom z ogrodem po którym biega mój kot Koteusz, bliskość lasu, rzeki, jezior. Może dlatego podoba mi się Kanada, dzikość Yukonu. Czytałem o nim najpierw w powieściach Jacka Londona, potem na turnieju poznałem chłopaka, który mieszka w Seattle. Zaprosił mnie na treningi i zapoznał z kolegą, który na Yukonie organizuje wypady survivalowe. Złapałem bakcyla, wróciłem po roku. To miejsce, w którym przez kilka dni wędrówki łatwiej spotkać niedźwiedzia niż drugiego człowieka. Albo trafić do chaty, w której nie było nikogo przez kilkadziesiąt lat. Ciągnie mnie bardzo do takiego świata.

A co na to twoja białogłowa? Towarzyszy ci czy zostaje w domu jak wyruszasz na podbój świata?

Jesteśmy ze sobą od czasów studiów w Toruniu, więc zdążyła już zaakceptować mój styl życia. Czasem jeździ ze mną na turnieje pokibicować, ale średniowieczne klimaty nieszczególnie ją pociągają. Łączy nas za to pasja do sportu. To tzw. baba z jajami. Zaliczyła ekstremalny Maraton Komandosa w Lublińcu. Byliśmy razem na eskapadzie rowerowej w Islandii, pokonaliśmy też na dwóch kółkach odcinek 2850 km z norweskiego North Cape do Kętrzyna. A kiedy wspinaliśmy się na kaukaski Kazbek (5047 m n.p.m.), ja walczyłem o każdy oddech, a ona maszerowała jak po Krupówkach. Silna kobieta u boku działa motywująco. Po prostu wstyd być gorszym, więc sama rozumiesz po co te wszystkie poświęcenia.

 

Rozmawiała: Beata Waś, obraz: Andrzej Frankowski, Przemysław Koch