Zbyszek, Justyna, Oskar, Piotr, Miłosz, Wojtek – pewnie nie raz przypięto im etykietę łowców wrażeń, ryzykantów i zapaleńców. Tylko jakim cudem ta kompania szaleńców odnosi spektakularne sukcesy w biznesie? Tajemnica zawodowych osiągnięć znajduje się właśnie za kulisami ekstremalnego sportu, który jest niczym studia Master of Business Administration. Tyle, że w praktyce.

Na końcu ulicy Sprzętowej mieści się firma Staniszewscy Beton. Każdego dnia przyjeżdża tu tysiąc ton surowca i tego samego dnia 70 pomarańczowych betoniarek wywozi stąd tysiąc ton betonu. Kiedy próbuję wjechać na parking firmy, mężczyzna przed bramą kieruje mnie na pobocze. Muszę poczekać, ponieważ jezdnię zajmuje pomarańczowo-niebieska rajdówka, a skupiona wokół niej grupa poważnie nad czymś debatuje. Jeden z nich sprawdza coś w laptopie, drugi biega z miarką, chwilę później wszyscy się rozbiegają, rajdówka startuje z rykiem i impetem, żeby po 100 metrach zawrócić na wyjściową pozycję.

Z samochodu wysiada Zbyszek Staniszewski, który właśnie szykuje się do startu. Za kilka godzin wraz z dziewięcioosobowym zespołem w którym są inżynierowie, mechanicy i spotter rusza na zawody do Czech. Ale zanim wyjedzie, zamknie kilka ważnych spraw, rozdysponuje obowiązki, podejmie kilka istotnych decyzji.

KLIKNIJ, aby posłuchać naszego podcastu
MADE IN Warmia & Mazury Podcasts

Własna firma to fitness dla umysłu

– Pierwszy raz wsiadłem za kierownicę w wieku jedenastu lat – wspomina Zbigniew Staniszewski. – Trzy lata później rozbiłem ojcu Wartburga, a kiedy miałem siedemnaście lat, tata wydał oficjalny zakaz zbliżania się do samochodu. Ale właśnie od niego dostałem w prezencie swoje pierwsze auto. Był to stary… Jelcz.

W PRL-u status prywatnego przedsiębiorcy to rzadkość, a Staniszewski senior najpierw jest właścicielem firmy taksówkarskiej, a potem inwestuje w transport ciężarowy. Stary Jelcz wręczony synowi staje się początkiem przedsiębiorstwa, które dziś zatrudnia 120 osób i jest niekwestionowanym liderem w branży.

Zbyszek: – Tata postawił mnie przed faktem dokonanym. Przyszedł i powiedział: założyłem firmę na twoje nazwisko. Ode mnie masz pierwszą ciężarówkę. Działaj.

I tak się zaczyna. Najpierw jeździ jedna ciężarówka, ale ojciec przekonuje, że warto wziąć kredyt i zainwestować w kolejną, a potem w następną. Dziś Zbyszek twierdzi, że właśnie kredyty stały się dużą motywacją, aby pracować, działać i się rozwijać. Drugim, nie mniejszym powodem do zarabiania pieniędzy, okazała się motoryzacyjna pasja, która wymaga sporych nakładów finansowych. W wieku 25 lat, będąc już młodym i prężnym przedsiębiorcą z czteroletnim doświadczeniem, sprowadza z zagranicy pierwsze sportowe auto – Forda Sierrę, a osiem lat później posiada już uprawnienia pozwalające na start w profesjonalnym rajdzie. Jego kapitałem jest wysportowane szybkie ciało oraz jeszcze szybsza głowa – potrafi się skoncentrować na zadaniu i błyskawicznie podjąć kluczowe decyzje. Od roku, poza rajdami, staruje również w wyścigach rallycrossowych i w obu dyscyplinach zdobywa mistrzowskie tytuły. 

– Każdego dnia jeżdżę rowerem około dwudziestu kilometrów, a kiedy wieczorem oglądam film, chodzę po domu o kulach, które zostały mi po wypadku motocyklowym. Jednak moją najważniejszą siłownią, fitnessem dla umysłu, jest firma – zapewnia. – To ona uczy mnie determinacji, kalkulowania ryzyka, dyscypliny, działania pod presją czasu, umiejętności podejmowania błyskawicznych decyzji. I całe szczęście, że sezon betonowy i rajdowy zaczynają się w tym samym momencie, bo wtedy mam najlepiej rozćwiczony umysł. Zimą – kiedy nic się nie dzieje, nie wygrałbym żadnego rajdu, ponieważ moja głowa nie pracuje wtedy na wysokich obrotach. 

W biznesie i sporcie szukam radości

Biznes i sport wpływają na siebie wzajemnie. O tym, jak życie zawodowe zmienia się pod wpływem uprawiania sportu, może długo opowiadać Justyna Szczuczko, dyrektor operacyjny i członek zarządu Auto Land, która zajmuje się zarządzeniem procesowym w kilkusetosobowej firmie. Nie podejmuje decyzji jedynie z poziomu gabinetu i laptopa, ale jeździ po całej Polsce spotykając się z ludźmi, szukając rozwiązań na każdym szczeblu struktury przedsiębiorstwa.

– Sport towarzyszy mi od zawsze – mówi. – Jest dla mnie resetem po pracy. Ja lubię wyskoczyć i przewietrzyć głowę, obecnie dosłownie. Pływałam więc na windsurfingu, do dziś jeżdżę na nartach, wcześniej biegałam. Ale w lutym 2014 roku poszłam na ostatni bieg i uznałam, że dość. Potrzebowałam czegoś bardziej radosnego i rozpoczęłam poszukiwania sportu dla siebie.

Mija trochę czasu i pojawia się myśl, aby skoczyć w tandemie. Intuicja podpowiada jej, żeby spróbować. I już po pierwszym locie wie – skoki to jej żywioł. Ile w tym frajdy, lekkości, uśmiechu! Zapisuje się na kurs spadochronowy, a kiedy ma za sobą kilkadziesiąt udanych skoków, rozpoczyna skoki freefly, czyli wykonywania określonych figur podczas swobodnego spadania, zanim na wysokości 1000 metrów nie otworzy spadochronu. Dziś najchętniej wykonuje fun jumpy w grupie i choć z boku wygląda to na spontaniczną nieokiełznaną zabawę, rządzą nią bardzo określone procedury i każdy ze skoczków dokładnie wie co ma robić.

– Jeśli chcesz być lepszym menadżerem, albo po prostu pragniesz osiągnąć kolejny życiowy pułap, to znajdź strefę spadochronową i skocz. To wiele zmienia – zachęca. 

Dla Justyny biznes i skoki podlegają dokładnie tym samym prawom. Słowo cierpliwość powtarza wielokrotnie. Bo jedno i drugie wymaga czasu i wytrwałości.

– Umiejętność ambitnego planowania, przewidywania ewentualnych zagrożeń, szukania rozwiązań w każdych okolicznościach – to jest niezbędne w biznesie i skydivingu. A jednocześnie mam w sobie pokorę i gotowość na nieprzewidywalne – przyznaje.

Latanie w powietrzu to dla Justyny najradośniejsza dyscyplina sportowa – około 50 sekund spadania przy prędkości czasem blisko 300 km/h daje zastrzyk endorfin, który trzyma potem cały dzień. Jest tylko jedno „ale”… Po niepełnej minucie świetnej zabawy trzeba błyskawicznie skoncentrować się na procedurach bezpiecznego lądowania. To uczy sprawnie przechodzić z trybu rozrywki w tryb zadania. Z bujania w obłokach w precyzyjne lądowanie. Po takim skoku nawet prawie obcy sobie ludzie uśmiechają się do siebie jak bliscy przyjaciele – wytwarza się pewien rodzaj więzi, na który w normalnych warunkach trzeba by pracować kilka lat. W tym sporcie nie jest ważne kim jesteś czy ile masz lat – wystarczy, że skaczesz. 

W biznesie i w chmurach nic mnie

nie zaskoczy

– Ludzie, którzy latają, osiągają cele w każdej innej dziedzinie życia – przekonuje Oskar Wojciechowicz, właściciel autoryzowanego salonu KTM, który od kilku lat fruwa w wingsuicie. Jak wszyscy, zaczynał od skoków spadochronowych, a potem, zainspirowany filmami Olka Domalewskiego, zaczął się szkolić w Polsce, a następnie w USA, gdzie pierwsze loty wykonywał pod okiem doświadczonych instruktorów. W Polsce wingsuit base jumping uprawia nie więcej niż 10 osób, na świecie jest ich może 1500.

Jak twierdzi Oskar, w tym środowisku zdarzają się młodzi szaleńcy, którzy naoglądali się filmów na youtubie, ale tacy, niestety zdarza się, że kończą życie w locie. Większość skoczków to ludzie zdeterminowani i rozważni, którzy poważnie traktują swoje życie. To prawnicy, lekarze, programiści, przedsiębiorcy, operatorzy jednostek specjalnych. Mają skłonność do podejmowania ambitnych wyzwań, ale nie do ryzykanctwa. Zarówno w locie, jak i w biznesie wyprzedzają potencjalne zagrożenia i przygotowują się na wszystkie warianty.

– Wszystkich zaskoczyła epidemia wirusa, a nas nie – mówi Oskar. – Po okresie narodowej kwarantanny wychodzimy z dobry wynikiem finansowym. Myślę, że właśnie sporty ekstremalne nauczyły mnie antycypować nieprzewidziane wydarzenia i podejmować skalkulowane ryzyko. Jeśli więc decyduję się na zakup dużej partii motocykli i wiem, że mogę zarobić dobre pieniądze, jestem również przygotowany na ewentualną stratę. Zawsze ważę zyski i straty, a potem świadomie, w oparciu o analizę, podejmuje decyzję. I choć pieniądze same w sobie mnie nie interesują, dzięki nim mogę zdobywać doświadczenia, intensywnie i pięknie przeżywać chwile oraz realizować marzenia. 

Odważnie, nie tracąc respektu

Szacowanie ryzyka jest kluczowe również dla Piotra Konopki, pilota szybowcowego, dyrektora operacyjnego Michelin Polska. Jego najdłuższy lot szybowcem trwa ponad osiem godzin i 30 minut, a żeby bezpiecznie pokonać odległość kilkuset kilometrów, musi być czujny na każdą zmianę atmosferyczną i wyprzedzać zjawiska mogące zakłócić lot. W niebo wzbija się już blisko 40 lat i ostatnie czego szuka w lotnictwie to adrenaliny. Satysfakcję w szybowaniu przynosi mu to samo co w pracy zawodowej – dobre przygotowanie i sprawna realizacja zamierzonego planu. Aby dolecieć dokładnie w miejsce docelowe oddalone o kilkaset kilometrów wykorzystując jedynie prądy powietrza, trzeba wieloletniego doświadczenia i ogromnej koncentracji. Ale nagroda jest nie byle jaka – powyżej tysiąca metrów nad ziemią nie działają już telefony komórkowe, można się w pełni skupić na locie i cieszyć widokami. 

– Kiedy jestem w chmurach, ziemskie problemy zostawiam na ziemi. Cieszę się naturą, obserwuję chmury, ostatnio szybowałem wraz ze stadem bocianów, które uczyły latać młode. Innym razem wbiłem się w komin powietrzny z kilkoma drapieżnikami. Jeden z sokołów próbował mnie nawet atakować – opowiada.

Przełamywanie ludzkich ograniczeń i mierzenie się z naturą fascynuje również Miłosza Dąbrowskiego, który w wieku 15 lat bierze pierwszy oddech pod wodą i już wie, że znalazł się w swoim świecie. Jako 23-latek staje się najmłodszym instruktorem nurkowania w Polsce. Do tej pory spod jego skrzydeł wyszło aż 2,5 tys. nurków. Dla niego nurkowanie to spotkanie z przyrodą, którą namiętnie fotografuje na rozmaitych szerokościach geograficznych, ale również w warmińsko-mazurskich jeziorach. Nie interesują go rekordy czy nurkowanie techniczne, stawia na zapierające dech w piersi wrażenia. Dlatego coraz częściej nurkuje również w przestworzach, pilotując ultralekki samolot. W przyszłości chce być instruktorem. Obie te pasje są ściśle związane z jego biznesem. Aquadiver to najbardziej rozpoznawalna dziś szkoła nurkowania w Olsztynie, a loty widokowe oferuje druga firma Miłosza – Aquafly. 

– Nie potrafię usiedzieć na miejscu – przyznaje. – Ciągle czegoś próbuję, a jak mnie coś fascynuje, pragnę dzielić się tym z innymi. Dlatego organizuję wyjazdy nurkowe, eventy, popularyzuję to co kocham.

Pasja nauczyła go realizowania celów w biznesie, koncentracji na meritum i „odcinania niepotrzebnych ogonów” – doba jest za krótka, żeby trwonić energię. 

Przebiegnij 100 km, a uwierzysz w siebie

Krótka doba to zmora ludzi, którzy dzielą swoje życie na biznes, angażującą pasję oraz rodzinę. Dlatego Wojciech Suchowiecki, współwłaściciel agencji kreatywnej Artneo, thriatlonista i ultramaratończyk, wstaje nawet o drugiej w nocy, aby zejść do garażu i zrobić tam trening na stacjonarnym rowerze. Nie jest urodzony sportowcem – pierwszy raz założył stare biegowe buty i wytarty dres równo 10 lat temu. Od razu poczuł jakim dobrodziejstwem jest wysiłek fizyczny dla przeciążonej pracą głowy. W bieganiu umysł odpoczywa i zwalnia się przestrzeń na najlepsze pomysły, niebanalne rozwiązania. Aby pogodzić życie zawodowe, rodzinne i treningi, wskakuje do basenu, na rower lub bieżnię w każdej wolnej chwili: podczas dodatkowych zajęć dzieci, o świcie, w środku nocy, pomiędzy jednym a drugim spotkaniem. W jego bagażniku zawsze jest torba z kąpielówkami, torba biegowa i kilka ręczników. W logistyce osiąga wyżyny, a to przydaje mu się również w zarządzaniu firmą. Znajomi ze studiów czasem się dziwią, że ten otwarty i bezpośredni facet ma coś wspólnego z tamtym nieśmiałym wycofanym kumplem z roku. 

– Jeśli przebiegniesz Rzeźnika, ultramaraton czy Hardą Sukę w Tatrach, albo przebiegniesz sto kilometrów na cmentarz, aby odwiedzić grób dziadka, zyskujesz pewność siebie, która przydaje się również w biznesie – mówi zdecydowanie.

Wojtek, tak jak pozostała piątka bohaterów, ze starannością dba o higienę życia. Nikt ze znajomych nie dziwi się więc, że czasem z imprezy wychodzi o godz. 21, nie pije alkoholu, dba o regenerację. 

– Nawet dwa piwa robią różnicę, więc pijąc niszczę to, nad czym tak wytrwale pracuje – uważa. 

Żadnych używek przed skokiem, startem, lotem – to deklarują wszyscy jednogłośnie. Jak również przekonanie, że podstawą jest sen i odpoczynek. Bo w tych sportach liczy się nie tylko kondycja ciała, ale przede wszystkim jasność umysłu, który musi być w szczytowej formie.

Bój się i działaj!

Na koniec każdemu zadaję jedno pytanie: „odczuwasz lęk zanim skoczysz, wzbijesz się w powietrze, zanurkujesz, wciśniesz pedał gazu?”

– Nie jestem wariatem, pewnie, że się boję! – przyznaje Zbyszek, mimo że od sześciu lat żadnym z dwóch aut rajdowych nie miał wypadku. – Boję się do chwili, aż wsiądę za kierownicę. Potem już nie ma czasu na strach. I jeśli ktoś myśli, że wchodząc w zakręt z prędkością 150 km na godzinę, robię szalony manewr to nie wie, że dochodziłem do tego przez setki godzin, powtarzając ten manewr tysiące razy. A drugie tyle analizowałem to w głowie. 

Miłosz: – Jest strach paraliżujący i strach motywujący. Ten drugi jest potrzebny, bo pozwala się skoncentrować na zadaniu. 

Oskar przekonuje: – Trzeba się bać i działać! Pewna dawka lęku stymuluje umysł do lepszej pracy. 

– Nie tyle lęk… – zastanawia się głośno Piotr. – Ale respekt. Wzbijając się w niebo, nie jesteśmy u siebie. Warto szanować prawa przyrody i ich nie lekceważyć.

Z kolei Justyna i Wojtek powtarzają dwa kluczowe słowa: wytrwałość i cierpliwość. Nie poddawaj się i nie oczekuj za szybko efektów, wtedy masz szansę naprawdę poznać wszystko co potrzebne ci do bezpiecznego startu i bezpiecznego skoku. 

***

Dwa dni po naszej rozmowie Zbyszek Staniszewski przywiózł z Czech puchar za pierwsze miejsce w eliminacji mistrzostw Europy Strefy Centralnej w rallycrossie. W tym czasie Oskar jest już w Sztokholmie, gdzie trenuje latanie w tunelu aerodynamicznym. Za każdym sukcesem zawodowym i sportowym tej szóstki kryją się godziny treningów, planowania, budowania strategii, przewidywania ewentualnych zagrożeń, mierzenia się z własnymi słabościami. To trop dla tych zdeterminowanych, którzy chcieliby pójść ich śladami i marna perspektywa dla każdego, kto w życiu liczy jedynie na łut szczęścia.

Tekst: Aga Kacprzyk, Słowo daję