Anna Dziewit-Meller – Nie karmię potwora

Jeszcze nie zdążyłyśmy rozsiąść się na zapleczu reszelskiego zamku, a jego zarządca już stawia nam na stole dzbanek lemoniady. Anna Dziewit – Meller, pisarka, wydawczyni i felietonistka ma tu wielu przyjaciół. Przeszło dekadę temu w okolicy kupili z mężem Marcinem siedlisko. Lokalne klimaty przewijają się na jej social mediach i w twórczości, choćby ostatniej książce „Juno”, której tytuł nawiązuje do mazurskiego jeziora. Autorka opowiada nam o regionalnych inspiracjach, sposobach na prokrastynację i… odzieżowych perełkach z lokalnych szmateksów.

 

KLIKNIJ, aby posłuchać naszego podcastu
MADE IN Warmia & Mazury Podcasts

MADE IN: Traktują cię tu jak swoją.

Anna Dziewit-Meller: Jesteśmy na zamku stałymi bywalcami, znamy lokalne środowisko, wspieramy inicjatywy. Reszel to obowiązkowy punkt naszych wycieczek z gośćmi. I większość tych, którzy są tu po raz pierwszy, są zachwyceni. Z wieży tutejszego zamku, gdzie wdrapujemy się podczas niemal każdej wizyty, roztacza się spektakularny widok. Czerwone dachy, okoliczne wzgórza, zieleń – pięknie niczym w Toskanii. Kiedy ostatnio przywiozłam tu przyjaciół ze Śląska, nie mogli się nadziwić urodzie miasteczka, o którym nigdy nie słyszeli. Warmia wciąż wydaje się nieodkryta.

zamek gotycki kobieta czerwona sukienka

Reszelski zamek ma swój niezwykły urok.

Co szczególnie zasługuje na odkrycie?
Anna Dziewit – Meller:
Tu, na pograniczu Warmii i Mazur, choćby strażnica w Bezławkach, gdzie wybraliśmy się niedawno rowerami. Albo manufaktura ceramiki i pałac w Nakomiadach odrestaurowany przez właścicieli-pasjonatów. Bywamy w Zajeździe Staropolskim w Szestnie, gdzie nieopodal znajdują się ruiny średniowiecznej warowni i jeden z najstarszych kościołów na Mazurach. Lubimy jeździć tak bez celu tymi malowniczymi starymi alejami. Zza zakrętu czy pagórka nagle wyrasta jakiś kościółek czy piękne stare gospodarstwo. Długo by opowiadać, dlaczego kocham tu być.

Będzie z tego kiedyś książka-przewodnik?
Anna Dziewit – Meller:
Gdzieś się wykluwa taka koncepcja, ale na razie nie mamy czasu, aby do tego przysiąść. Wymieniłam takie nasze ukochane miejsca, gdzie, póki co, nie ma tłumów i do końca nie wiem czy warto to zmieniać. Po wydaniu „Gaumardżos!” – naszej książki o Gruzji (współautorem jest mąż Marcin Meller – red.), w niektórych opisanych miejscach podobno zrobiło się tłoczno. Wzmożony ruch turystyczny ma swoje wady i zalety. Ale tutejszym terenom pewnie przydałoby się ożywienie, większa promocja.

Po wydaniu wiosną twojej książki „Juno”, o jeziorze pod Mrągowem zrobiło się głośno?Anna Dziewit – Meller: Juno to nie jest jezioro, które może przyciągnąć tłumy, większość linii brzegowej znajduje się w prywatnych rękach, nie ma infrastruktury. Moją uwagę zwróciła głównie jego piękna nazwa. Juno i Łyna – te dwie nazwy związane z Warmią i Mazurami pobudzają moją wyobraźnię. W dzieciństwie miałam książkę o rusałce z Łyny. Nie pamiętam autora, po latach bezskutecznie szukałam na rynku tej opowieści, która działała na mnie jak magia.

Może podświadomie przyciągnęła cię tu.
Ten wielokulturowy region to kopalnia ciekawych opowieści, nie tylko baśni. Choćby historia Barbary Zdunk z Reszla, przekazywana przez dekady w nieprawdziwy, powierzchowny sposób. Gdy się w nią zagłębić, to jedna z ponurych historii kobiet na tych ziemiach, które doświadczyły straszliwego losu, zginęły w męczarniach.

Temat tzw. rany wiedźmy – przekazywanej przez pokolenia traumy wynikającej z wieków nadużyć wobec kobiet, coraz częściej jest na tapecie.
Anna Dziewit – Meller:
Bo dopiero teraz możemy o pewnych sprawach mówić głośno. Nie bez powodu bestsellerem stała się w Polsce książka „Chłopki” Joanny Kuciel-Frydryszak. Dopiero jesteśmy gotowi, aby poznać prawdę o naszym pochodzeniu, ale też ogromnej przemocy wobec naszych babek, prababek. To wszystko działo się przecież nie tak dawno. Nie byłoby tak głośno o tej lekturze, gdyby nie dotykała czegoś ważnego. To historie, które domagają się opowiedzenia. Słowo wiedźma oznacza „ta, która wie”. Ta wiedza często była źródłem problemów. Zresztą kobieta, która nie boi się korzystać ze swoich atutów, sięgać po władzę, wypowiadać swojego zdania, również i dzisiaj często jest traktowana jako zagrożenie dla męskiego świata. Może nie grozi jej spalenie na stosie, ale choćby „spalenie” na Facebooku.

Anna Dziewit-Meller – Nie karmię potwora

Spotykasz się w hejtem w social media?
Anna Dziewit – Meller: Kiedy pisałam felietony do „Tygodnika Powszechnego” i „Polityki”, było więcej powodów do dyskusji, chociaż unikałam śledzenia komentarzy pod publikacjami. Dzisiaj rzadko mnie spotykają zaczepki, może jestem za mało kontrowersyjna. Nie mam polemicznej natury jeśli chodzi o social media, od wielu lat nie wdaję się w nagonki i internetowe dyskusje. Są na rękę głównie koncernom, które chcą nas polaryzować, przykuwać uwagę, zarabiać na tym. Staram się nie karmić tego potwora, jeśli nie muszę. Wolę spotkania autorskie z ludźmi na żywo. Wynika z nich więcej, niż z jednostronnych przekazów internetowych trolli. Nawet jeśli się ze sobą nie zgadzamy, bo na spotkania przychodzą przecież ludzie o różnych poglądach.

Padają pytania o twoją apostazję, udział w protestach kobiet?
Anna Dziewit – Meller: To było cztery lata temu, więc już wszyscy zapomnieli. Byłam zaangażowana w protesty kobiet, działałam w zgodzie ze sobą, choć miałam przez pewien czas poczucie, że to wszystko bez sensu, że nic nie osiągnęłyśmy Ale dzisiaj myślę, że tamta skumulowana energia doprowadziła do zmiany podczas wyborów. Widocznie procesy społeczne mają bardzo powolną siłę inercji. Jednak w kluczowej sprawie – mam na myśli prawo aborcyjne, dalej jesteśmy na etapie „do załatwienia na później, bo są ważniejsze kwestie”.

W ostatniej książce poruszasz temat kryzysu wieku średniego. Wokół tego powstaje najwięcej dyskusji z czytelnikami?
Anna Dziewit – Meller: Książka miała być portretem osób ze średniego pokolenia i faktycznie je poruszyła. Po „Juno” sięgają najczęściej kobiety w moim wieku, około czterdziestki. Zresztą, według badań, w ogóle książki czytają głównie kobiety. Często słyszę od czytelniczek „Juno”: „też tak mam”. Wiek średni to bardzo szczególny czas. Jeszcze niedawno byliśmy tymi, którzy się świetnie zapowiadają, a dziś ze zdziwieniem odkrywamy, że trzeba założyć okulary do czytania. To trudny, ale totalnie inspirujący moment, być może drugi po okresie pokwitania okres tak dużych zmian. Możemy stanąć i spojrzeć w obie strony: do przodu i do tyłu. I to jest często szokujące, ale inspiruje do zmian. Niektórzy na przykład kupują sobie wymarzony samochód czy zmieniają partnera.

Albo rzucają korporację i wyprowadzają z miasta na wieś. Społeczność „ruinersów” na Warmii i Mazurach rośnie błyskawicznie.
Stuletni dom w Widrynach, kiedy go kupiliśmy wiele lat temu, był w całkiem niezłym stanie. Pojawili się tu kiedyś jego ostatni mazurscy właściciele, którzy mieszkają w Niemczech, byli wzruszeni, że ich stary dom jest tak dobrze zachowany. Przesłali nam potem fotki tego budynku z lat 20. ub. wieku. Ja, odkąd pamiętam, byłam typowym mieszczuchem i nagle odkryłam największą wartość w przebywaniu na zielonej, pustej łące. Jesteśmy strasznie przebodźcowani w miastach, więc cieszę się, że mamy gdzie wybyć i ukoić zmysły.

Anna Dziewit – Meller

Dlatego Mazury są tłem „Juno”?
Nie chciałam już być autorką kojarzoną wyłącznie z moim rodzinnym Śląskiem. Akcja poprzednich książek opartych o smutne wydarzenia historyczne, działa się właśnie tam.
Nie ośmielę się twierdzić, że znam dobrze historię regionu, nie jestem stąd. Ale kto właściwie jest stąd? Cieszę się, że jakoś siadło to „Juno”. Postaci i nazwy miejscowości – Płosinowo, Kujdyny – są wymyślone. To była wielka frajda kreować kawałek własnego świata. Jedyną prawdziwą postacią jest astronomka Maria Kunic, o której początkowo miała być książka. No i koszulka mojego męża, w którą odziałam bohatera. Widnieje na niej napis „My body is a temple of Dionizos”. Jest tam trochę przemyconych żartów z naszego życia, znanych tylko naszym przyjaciołom.

Nie żałujesz czytelnikom humoru.
Humor nie ujmuje powagi sytuacji. W Polsce to ryzykowny ruch w literaturze, bo rzeczy zabawne są traktowanie jako niepoważne. Kiedy słyszę od czytelnika, że śmiał się czytając moje książki, to dla mnie największy komplement. Pisanie rzeczy zabawnych jest piekielnie trudne. Nie chodzi o humor kabaretowy, gdzie chłop przebiera się za babę, ale umiejętność mówienia rzeczy ważnych w sposób lekki, powodujących reakcję widoczną gołym okiem. Na przykład spektakl „Warmia i Mazury. Ballada o miłości” w reżyserii Marty Miłoszewskiej w Teatrze im. S. Jaracza w Olsztynie to majstersztyk. Mówi o hardcorowej historii tego regionu, a jednocześnie bawi. Byłam pierwszy raz na premierze w olsztyńskim teatrze i szczerze się uśmiałam. Jestem dumna z adaptacji scenicznej zrobionej przez Martę, z którą się przyjaźnię od lat i czasem wymieniamy kluczami do naszych warmińsko-mazurskich nieruchomości.

Anna Dziewit-Meller – Nie karmię potwora

Siedlisko pod Reszlem to wasza samotnia do pisania książek?
Nasi przyjaciele, owszem, przyjeżdżają tu i pracują, bo to nie jest ich dom i nie będą układać ubrań w szafie. W naszym przypadku to miejsce doskonale sprzyja rozproszeniu, jest tu zbyt sielsko, za dużo elementów powodujących prokrastynację. Kiedy Marcin kończył ostatnią książkę, wynajął na parę dni pokój w jakimś domu weselnym pod Warszawą. Nie działo się tam kompletnie nic w środku tygodnia, więc pozostawało mu tylko pisanie.

Tutaj tak łatwo się nie da?
Ciągle jest coś do zrobienia w ogrodzie, albo wymyślamy pretekst, by koniecznie pojechać do Reszla i np. pogrzebać w ulubionych szmateksach. Mam niejedną rzecz w szafie znalezioną w tutejszych second-handach. Łatwo też się „zawiesić” patrząc na zieleń czy zwierzęta buszujące w okolicy. Nasz dom jest nieogrodzony, znajduje się na szlaku dzikich zwierząt. Obgryzione gałązki wokół domu, autostrady zrobione z kopytek na śniegu to tutejsza codzienność. Któregoś dnia przyszły do nas ze wsi dwa psy, jeden koniecznie chciał z nami zostać. Okazało się, że to pies niejakiego pana Zenka, ale powiedział, że mogę sobie go wziąć, więc mamy teraz psa o imieniu… Zenka.

Na razie nie jesteście gotowi aby osiąść tu na stałe?
Anna Dziewit – Meller: Kiedy przychodzi moment, że trzeba wrócić do Warszawy, za każdym razem na podjeździe powtarzamy jak mantrę: no i po co stąd wyjeżdżać? Ale szkoła dzieci, praca, przyjaciele trzymają nas w Warszawie. Spędzamy tu jednak tyle czasu, że można powiedzieć, iż jesteśmy pół na pół. W pandemii przez półtora roku w zasadzie tu mieszkaliśmy. Lubię przyjeżdżać, kiedy już nie ma turystów, pozornie nic się nie dzieje.

Jesteście odcięci od świata, trudno się nawet do was dodzwonić.
Zasięg jest słaby, ale od niedawna mamy internet. Do naszego siedliska podczas roztopów czy śnieżnych zim trudno nawet dojechać. Ostatniej zimy przyjechałam tu sama, ale nie byłam w stanie przebić się przez zaspy. Porzuciłam samochód na poboczu przed ostatnim odcinkiem drogi, poszłam na piechotę do siedliska po sanki i przewiozłam sobie na nich bagaże. Czasem sąsiad wyciąga nas z błota traktorem. Przyjeżdżamy tu od 17 lat, 10 lat mamy własny dom, więc zdążyliśmy się zasiedzieć, pielęgnujemy relacje z sąsiadami.

Na YouTube znalazłam twój koncert sprzed paru lat w Reszlu z lokalnym zespołem Ukryta Strona Miasta.
Z tym, niestety nieistniejącym już zespołem, zagraliśmy repertuar dziewczyńskiego zespołu Andy, którego byłam wokalistką przed laty. Kocham muzykę i sama się czasem zastanawiam, dlaczego ją porzuciłam. Ostatnio siedziałam z dziećmi na wsi i przypomniało mi się marzenie sprzed lat. Zamówiłam przez internet perkusję, którą składałam sama przez cztery godziny. Nie był to drogi sprzęt, myślałam że przyjdzie jakaś dziecięca wersja, ale brzmi całkiem profesjonalnie. Stoi w naszej sypialni na wsi. Mamy w domu całe instrumentarium, bo nasze dzieci mają zajawkę muzyczną. Perkusja, o której marzyłam za młodu, to takie wspomnienie dawnych czasów.

Jako zodiakalna ryba masz pewnie artystyczną duszę.
To wielkie przekleństwo, uważam, że lepiej żyje się umysłom ścisłym. Mam nadzieję, że dzieci pójdą inną drogą. Od dzieciństwa mówiłam, że zostanę pisarką, dlatego trzeba uważać o czym się marzy. Kocham to, co robię, ale pochodzę z rodziny, gdzie wszyscy mieli tak zwane porządne zawody: lekarz, farmaceuta, inżynier. Ja i mój tato dziennikarz odstawaliśmy od reszty. Nasiąkałam widokiem, kiedy siedział przy maszynie do pisania, podobnie jak moja babcia, która pracowała w Głównym Instytucie Górnictwa i ciągle sporządzała w domu jakieś pisma. Debiut literacki zaliczyłam w zerówce, napisałam wiersz o odlatujących jesienią bocianach. W podstawówce pisałam powieść o dziewczynce, która przenosi się w czasie do epoki Jagiellonów – taki nigdy nie skończony koncept.

To skąd kierunek o naukach politycznych, który skończyłaś?
W liceum marzyłam o aktorstwie, chodziłam w czwartej klasie na zajęcia do aktora Teatru Śląskiego, przygotowujące do egzaminów na Akademię Teatralną. Ostatecznie poległam na abstrakcyjnym zadaniu: „zagraj rosnącą trawę”. Stwierdziłam, że nie mam jednak talentu i trzeba było podjąć szybko decyzję, na jakie studia iść. Wybrałam nauki polityczne w Krakowie dlatego, że zdawało się egzamin z historii, z której miałam dobre oceny. Ten kierunek nie był więc kwestią życiowej potrzeby.

Dzisiaj masz chyba pracę marzeń.
Literatura czy sztuka to wspaniała przygoda, ale myślę, że czasem fajnie jest wyjść z roboty, jak np. moja mama, która pracuje w aptece. Czasem jej zazdroszczę, bo jako szefowa wydawnictwa i pisarka mam nieustająco uruchomiony radar na tematy, które mogą teraz lub za jakiś czas zainteresować czytelnika. Nie umiem odpuścić, nie chcę czegoś przegapić, więc bacznie obserwuję świat, czytam w godzinach pracy w wydawnictwie i poza nim. Zapoznaję się z propozycjami, które do nas wpływają, szukam inspiracji.

Anna Dziewit-Meller – Nie karmię potwora

MiW&M: Potrafisz poznać czy ktoś użył czatu GPT przy tworzeniu treści?
Anna Dziewit – Meller: Nie mam raczej do czynienia z tego rodzaju literaturą, ale pilnujemy aby graficy tworzący okładki nie korzystali z pomocy sztucznej inteligencji. Zresztą sami czytelnicy są na to wyczuleni. Osobiście staram się bronić przed tym i nie podcinać gałęzi, na której siedzę. Ale przyznam, że raz próbowałam pomóc swojemu dziecku przy robieniu prezentacji na lekcję geografii. Wersja bezpłatna czatu GPT okazała się w tym przypadku bezsensowna, pełna błędów.

Bywa że ktoś napisze dobrą książkę, ale wydawnictwo nie jest w stanie określić jej grupy odbiorców i odsyła autora z kwitkiem. Nie można tak po prostu wydać dobrej literatury?
Anna Dziewit – Meller: To przekleństwo naszych czasów, że marketing decyduje o naszym życiu. Algorytmy, wyszukiwarki rządzą rynkiem, również wydawniczym. Trzeba bardzo konkretnie określić profil czytelnika, m.in. przedział wiekowy, zainteresowania, styl życia. Jeśli jesteś mężczyzną w średnim wieku i kochasz jazdę na rowerze, to wiadomo, że będziesz kupował gacie z lycry. Nienawidzę tego, ale żyjemy w czasach, gdzie wszystko jest sprofilowane, aby jak najwięcej sprzedać. Jeśli jesteś gdzieś pomiędzy kategoriami, to stajesz się „irrelevant” – nieistotny na rynku konkretnych odbiorców.

Kim jest w takim razie czytelnik poradnika „Jak zapuścić długie włosy”, który wydała wasza grupa Foksal?
To po prostu poradnik, bardzo konkretny, napisany, jak wiele książek dzisiaj, przez influencerkę z tej właśnie dziedziny, która ma tysiące followersów w social media i którzy z dużym prawdopodobieństwem zakupią ją. Książki, które za pośrednictwem dziewczyn zwanych „książkarami” trafiają na instagrama czy tik-toka, stają się edytorskim wyzwaniem. Mają specjalną oprawę – barwione brzegi, wypasione okładki, które przyciągają oko. No, ale to na szczęście tylko część tego, czym się zajmujemy w Foksalu. Zostaje nam przecież jeszcze prawdziwa literatura.

Sama masz 40 tys. followersów w social mediach, dostajesz propozycje reklamowania produktów?
Dostaję, ale nie chcę stać się niewolnikiem agencji, którym trzeba się tłumaczyć z każdego posta. Mam na razie etat, a na social media wolę pisać, kiedy mam czas i to, na co mam ochotę – choćby swoje odkrycia z Warmii i Mazur czy polecajki książkowe.

Gdzie szukasz pomysłów na własne?
Wszystko może się przydać do prozy. Mam masę zapisek „od czapy”, fragmenty dialogów, nowych dla mnie sformułowań jak „tarantela jako taniec – uleczenie kobiet”. Po czasie zapominam kontekst tych zapisków, a kiedy próbuję je rozszyfrować, otwiera się przede mną królicza nora, która prowadzi do nowych dziedzin i światów. Muszę wszystko zreaserchować, więc jest okazja, aby znowu odłożyć pisanie.

Choć goni deadline?
Najlepszy sposób na prokrastynację przy pisaniu książki to wziąć zaliczkę od wydawnictwa i ją przejeść. A tak na serio, jest tylko jeden sposób – trzeba się wziąć za mordę. Nie czekam na wenę, łapię każdy wolny moment, np. kiedy Marcin idzie z dziećmi do kina. Lubię też rano wstawać, kiedy banda jeszcze śpi i siadam do kompa. Jestem typowym rannym ptaszkiem, ale o godz. 22 już odpadam. Odkryłam też tzw. perypatetykę – naukę w ruchu. Szybko chodzisz albo biegasz – najlepiej z rana, a dotleniony mózg łatwiej wchłania i tworzy pomysły. Pracę siedzącą rekompensuję jogą, jeżdżę na rowerze, chodzę na spacery z psem. Mam dużo energii, nie umiem usiedzieć w miejscu.

Anna Dziewit-Meller – Nie karmię potwora

W twojej książce „Darcie pierza” jest tekst o tym, że prawie odrzuciłaś propozycję pisania felietonów dla „Tygodnika Powszechnego”.
Anna Dziewit – Meller:Początkowo uznałam, że skoro pisały tam takie osobistości jak Jerzy Pilch i inni wielcy, to nie jestem dość kompetentna. Odbyłam dużo rozmów z bliskimi mi ludźmi, którzy przekonywali mnie, żebym powiedziała „tak”. Pierwszy felieton napisałam o swoich lękach przed oceną, poczuciu bycia niewystarczająco dobrą. Zaczęłam od analizy, skąd się wzięło to poczucie, mimo moich umiejętności i dlaczego jest to zjawisko dosyć powszechne w społeczeństwie. Wypracowałam w sobie postawę: zawsze warto spróbować, w najgorszym wypadku można się wycofać. Do dzisiaj spotykam się z feedbackiem czytelników, którym felietony sprzed lat zapadły w pamięć.

Przepracowałaś swoje lęki na terapii, o której wspominasz w rozmowach?
Anna Dziewit – Meller: Żyjemy obecnie w kulturze terapii, masowo sięgamy po narzędzia, które pozwalają zrozumieć siebie. Bo prawda jest taka, że jak się jest np. zapracowaną młodą matką, jest mało czasu, aby się zastanowić, jak ja się właściwie mam. Autorefleksja jest ostatnia na liście priorytetów. Terapia daje na to przestrzeń. Nauczenie się rozróżniania uczuć, które się w sobie nosi, bardzo pomaga w życiu, ale też w zawodzie pisarza.

Powinno się tego uczyć w szkole.
Anna Dziewit – Meller: Właśnie napisałam kiedyś o tym felieton po obejrzeniu filmu Marka Koterskiego „7 uczuć”. W szkole uczymy się wszystkich dopływów Nilu, a nie wiemy jakie uczucia nami targają. To rozkminianie ma też mroczną stronę, może prowadzić do narcyzmu, kiedy najważniejsze staje się to, jak ja się czuję. Nie można przesadzić z tą wiwisekcją i skupianiu się na swoim dobrostanie. W społeczeństwie najważniejsza jest próba zrozumienia się wzajemnie, co pozwala odnaleźć się nam gdzieś pośrodku. Tymczasem nie możemy rozmawiać o niektórych tematach, bo są zbyt trudne, obraźliwe dla pewnych grup. Budujemy safe zones, okładamy świat poduszkami, aby nikt się o nic nie uderzył. Ja jestem fanką szczepionek – w przenośni i wprost – małe dawki trucizny, cierpienia są korzystne, aby nauczyć się żyć.

 

Rozmawiała: Beata Waś,
obraz: Piotr Ratuszyński