Została najmłodszą polską lekkoatletką na igrzyskach olimpijskich, zdobyła medal MŚ, a jej konto śledzi ponad 250 tys. osób. Anastazja Kuś z Olsztyna w rozmowie o drodze na szczyt, sile rodziny, hejcie, social mediach i różowej poduszce, bez której nie zaśnie.
Kim jest Anastazja Kuś?Anastazja Kuś to najmłodsza polska lekkoatletka, która zadebiutowała na igrzyskach olimpijskich. Pochodzi z Olsztyna, specjalizuje się w biegu na 400 metrów i łączy karierę sportową z obecnością w mediach społecznościowych. Jej profil na Instagramie obserwuje ponad 250 tysięcy osób. |
Sport to więcej niż wyniki – to styl życia
MADE IN: Lubisz swoje życie?
Anastazja Kuś: Bardzo. Choć bywa męczące, to jest pełne emocji, wyzwań i nowych ludzi.
Czasem trudno złapać oddech, ale mam poczucie, że naprawdę żyję i spełniam się wszechstronnie.
Przygotowania do zawodów są wymagające, treningi potrafią wycisnąć z człowieka każdą kroplę sił, ale kiedy siadam po nich w hotelowym pokoju i mam chwilę dla siebie – czuję, że to jest mój czas. Mam też tę radość, że mogę poznawać świat biegając w Finlandii, we Francji, w Stanach, Tokio. To intensywne, kolorowe życie, o którym wiele osób marzy, i choć kosztuje dużo pracy, daje mi niesamowitą satysfakcję.
Jak wygląda twój poranek?
Zaczynam jak większość ludzi – od telefonu. Social media, budowanie marki osobistej, to dziś ważna część pracy sportowca. Lubię wrzucać kulisy treningów, nagrać backstage zawodów, pokazać coś, co motywuje moich obserwatorów. Ale swoje życie prywatne mocno dawkuję. To nie tylko kwestia bezpieczeństwa – mojego i najbliższych – ale też mojego charakteru. Trochę jestem introwertyczna, więc nie mam potrzeby, żeby cały świat wiedział, co jem na śniadanie czy z kim spędzam popołudnia.
Zachowuję równowagę między tym, co pokazuję, a tym, co zostaje tylko dla mnie i najbliższych.
Wystarczy, że wrzucisz zdjęcie w stroju kąpielowym i pojawiają się komentarze typu „Nie kuś Kuś”…
(śmiech) Tak, kreatywność komentatorów bywa zaskakująca. Najczęściej jednak dostaję wiadomości z pytaniami o treningi, motywację, dietę – albo po prostu gratulacje po zawodach. Ale są też zabawne propozycje damsko-męskie. Nawet moi rodzice dostają czasami maile od adoratorów, którzy proszą, żeby się za nimi wstawili. Zdarzają się zaproszenia na wesela, studniówki, a nawet na romantyczne kolacje.
To miłe, ale sport jest teraz moją największą miłością i całkowicie wypełnia moje życie.
Media społecznościowe oczami sportowca
Sama prowadzisz swoje social media?
Tak, to dla mnie naturalne. Sama planuję treści, wybieram zdjęcia, montuję filmiki. Większość zdjęć i filmików robi moja mama, jest też jedną z moich trenerek. To ona uchwyciła wiele momentów, które pokochała moja społeczność. Nie kopiuję trendów, działam intuicyjnie. Pamiętam, kiedy wrzuciłam rolkę w stroju z nowej kolekcji kadry narodowej, obejrzało ją 5,2 miliona osób. Propozycje współpracy spływają codziennie – od marek rajstop po luksusowe napoje czy kosmetyki. Ale my mocno je selekcjonujemy. Dla mnie liczy się autentyczność – nie wezmę reklamy, która nie pasuje do mojego życia. Dlatego tak bliska jest mi współpraca z New Balance – rodzinną marką, która stawia na zgraną drużynę, a nie tylko na sprzedaż.
I pewnie jesteś najmłodszą ambasadorką marki samochodowej.
Jeszcze nawet nie mam prawa jazdy! Ale Audi A5 z olsztyńskiego salonu Fiedorowicz, sygnowane moim nazwiskiem, towarzyszy nam w podróżach na treningi, zgrupowania i zawody. Sama wybierałam jego konfigurację – kolor, wnętrze, detale. To bezpieczne, komfortowe i – co ważne dla mnie – bardzo fotogeniczne auto. Czasem zdarza się, że na parkingu czekają na mnie fani. W Bydgoszczy podczas memoriału, po zawodach znalazłam pod wycieraczką liścik: gratulacje i zaproszenie na spacer. To było urocze, ale… nie skorzystałam.
Pamiętasz moment, kiedy followersów przybyło ci najwięcej?
Po igrzyskach olimpijskich w Paryżu. Nagle zrobiło się o mnie bardzo głośno – najmłodsza polska lekkoatletka w historii igrzysk, medalistka mistrzostw Europy… to działa na wyobraźnię. Wiele osób zaczęło mnie obserwować – także z USA. Może dlatego, że moje posty mają pozytywny vibe, taki trochę amerykański – „szklanka do połowy pełna”. To nie jest żadna poza. Moi rodzice zawsze uczyli mnie, że wysiłek ma sens, a porażki są lekcją. To staram się przekazywać dalej.
Wymagające życie młodego sportowca vs. emocje i wyzwania codzienności
Kiedy ostatnio płakałaś?
Mimo wrażliwości, rzadko okazuję emocje na zewnątrz. Ale oczywiście zdarza się. Kiedy dowiedziałam się, że jadę na igrzyska olimpijskie do Paryża, łzy same napłynęły mi do oczu. Podobnie, kiedy na pełnym stadionie zabrzmiał „Mazurek Dąbrowskiego” – to są chwile, które przeżywa się całym sobą. Ciężko nad nimi zapanować. Dla sportowca takie momenty to spełnienie marzeń, niektórzy czekają na to całą karierę.
Psycholog sportowy to dziś must have?
Zdecydowanie tak. Pracuję z Dariuszem Nowickim z Olsztyna, który ma ogromne doświadczenie z olimpijczykami. Zdrowa głowa to fundament. Robimy wizualizacje biegów – od startu aż po finisz, uczę się koncentracji, podejmowania szybkich decyzji, radzenia sobie z presją. Sportowiec musi mieć w sobie spokój, nawet kiedy na trybunach siedzi kilkanaście tysięcy ludzi. Wyniki to nie tylko moja praca – to cały team: trenerki – Bronisława Ludwichowska i mama, do tego psycholog, fizjoterapeuta. Sama nie osiągnęłabym tego wszystkiego.
Od dziecka wiedziałaś, jak wygląda życie sportowca – mama tańczyła taniec towarzyski, tata grał zawodowo w piłkę nożną.
Sport był w naszym domu czymś naturalnym – jak poranna kawa czy rodzinny spacer.
To wszystko co osiągam, na pewno jest możliwe dzięki wsparciu rodziców, którzy zaszczepili we mnie zdrowe nawyki.
Pokazali, że sport to nie tylko wyrzeczenia, ale też ogromna przyjemność, pasja i sposób na życie.
Największe wsparcie mam w mamie, która jest ze mną niemal wszędzie – na treningach, zgrupowaniach, zawodach. Nie tylko kibicuje, ale tworzy mi przestrzeń, w której mogę się rozwijać jak profesjonalistka. Mamy niesamowicie silną więź. Gdy czasem musimy się rozdzielić – a zdarza się to rzadko – czuję po prostu tęsknotę aby razem z nią dzielić radość z wygranej. Jak w Chinach na halowych mistrzostwach świata, gdzie wywalczyłam srebro w sztafecie.
Hejt cię dotyka?
Uczę się go ignorować. Zawsze znajdzie się ktoś, kto napisze, że źle wyglądam, że miałam kiepski makijaż, albo że mój wynik to „nic wielkiego”. W dobie internetu krytyka stała się bezkarna, a ja staram się nie czytać obraźliwych komentarzy. Mam świadomość, że nie wszystkim się spodobam – i to jest okej. Ważne, że najbliżsi i mój team zawsze są po mojej stronie. Najbardziej cieszą mnie komentarze, często od młodszych ode mnie osób, że ktoś dzięki mnie zaczął biegać. Pokazałam, że dobre wyniki są w zasięgu ręki w tak młodym wieku.
Sport to dobre antidotum na depresję w twoim pokoleniu?
Myślę, że tak. To najlepszy sposób na endorfiny. Uczy dyscypliny, daje cel i sens, odciąga od telefonu i ekranów. Może nie mam tak beztroskiego życia jak moi rówieśnicy, ale nie czuję, że coś tracę. Widzę, że wiele osób w moim wieku gubi się w świecie wirtualnym – porównują się do influencerów, którzy pokazują bajkowe życie. A sport daje prawdziwe emocje, hartuje ducha i ciało. To codzienne wyzwania, ale też realna satysfakcja, sprawczość.
Podczas mistrzostw Europy U20 w Tampere wywalczyłaś brąz na 400 metrów z czasem 52,23 s. Do złota zabrakło mniej niż sekunda. Czas mierzysz inaczej niż zwykli ludzie?
Zdecydowanie inaczej. Dla kogoś siedzącego na trybunach pół sekundy to mrugnięcie okiem. Dla mnie – przepaść. Na ostatnich metrach biegu ciało walczy samo ze sobą, mięśnie zalewa kwas mlekowy, a głowa zaciera granicę świadomości. Często zawodnik nie pamięta końcówki – to jakby włączał się autopilot. A jednak to właśnie te sekundy, a nawet ich ułamki, decydują o wszystkim. Ja zawsze staram się wycisnąć maksimum na ostatniej prostej. To tam zyskuję najwięcej i tam czuję, że naprawdę walczę o każdą setną. Te niewykorzystane momenty bolą najbardziej. I to nie jest tylko kwestia formy – liczy się wszystko, nawet technologia butów, w których biegniesz czy siła wiatru.
W sztafecie chyba trochę łatwiej, bo emocje rozkładają się na kilka osób?
To zupełnie inny rodzaj biegania. Stres nie ciąży tylko na tobie, ale rozprasza się na całą drużynę. Tak samo jak późniejsza radość. Ale kiedy stoisz sama na bieżni, a na trybunach jest kilkadziesiąt tysięcy osób – to inny wymiar wyzwania. Dlatego tak ważna jest praca z psychologiem. Stresu nie da się uniknąć – pytanie tylko czy będzie cię paraliżował, czy uskrzydli?
O jaki wynik będziesz walczyć na kolejnych zawodach?
Rekord świata należy do Marity Koch z NRD, która przebiegła 400 metrów w 47,60 sekundy. Ale to były lata 80. ub. wieku – jeszcze czasy powszechnych dopingów. Moja życiówka to na razie 51,89 sekundy, co jest rekordem Polski do lat 18 i rekordem mistrzostw Europy do lat 18.
Jak wygląda twoja codzienna dyscyplina?
Dbam o sen, dietę i regenerację po treningach, która zapobiega kontuzjom. Zero alkoholu – nawet na moich 18. urodzinach. To była bardzo skromna impreza, za to w pięknym miejscu – w restauracji Między Deskami w Tomaszkowie.
W sporcie każdy błąd ma swoją cenę. A kontrole dopingowe potrafią zaskoczyć o szóstej rano – i musisz być na to gotowa. To krępujące, kiedy obca osoba wchodzi z tobą do toalety, aby pobrać próbkę, ale taka jest rzeczywistość sportu. Lepiej być przygotowanym i pewnym, że gra się fair.
Dajesz radę pogodzić naukę z treningami?
Od dwóch lat uczę się w „Szkole w Chmurze”, w maju przyszłego roku kończę liceum w systemie nauczania domowego. To wymaga samodyscypliny, ale daje mi wolność. Przygotowuję się sama do matury – tylko z angielskiego i chemii mam „korki”. Zawsze miałam świetne oceny, teraz też ogarniam egzaminy między zawodami. Jestem zdecydowanie umysłem ścisłym.
A co po maturze?
Myślałam o medycynie, ale wiem, że taki kierunek studiów wymagałby całkowitego poświęcenia, a teraz chcę wykorzystać swoje sportowe „okno”. Studia mogą poczekać, życiówki nie. Wierzę, że przyjdzie czas, kiedy będę mogła się rozwijać też naukowo.
Na bieżni wyglądasz zjawiskowo. To efekt pracy stylistów?
Nie, wszystko robię sama. To dla mnie naturalne – sport i modeling idą w parze. Każdy start to trochę jak występ na scenie.
Chcemy wyglądać dobrze, bo wtedy też czujemy się pewniej. W miasteczku olimpijskim zawodniczki korzystały z usług fryzjera, ja włosy układam zwykle sama, makijaż robię intuicyjnie. Czasem z lepszym, czasem z gorszym efektem – ale to zawsze ja. Wszystkie moje treningi od lat są nagrywane, aby móc przeanalizować błędy techniczne. Dlatego kamera, obiektyw mnie nie krępują, tylko przeciwnie – mobilizują.
Co dostrzegła redakcja „Vogue”, w którym znalazłaś się na okładce…
„Vogue” to dla wielu dziewczyn z mojej generacji ikona. Po publikacji okładki wiele osób przychodziło na zawody z egzemplarzem gazety w ręku i prosiło o podpis. Dzisiaj modne jest selfie z idolem albo zdobycie jego numerka startowego, ale ten moment pokazał mi, że moja droga wykracza poza bieżnię. A kiedy w Chorzowie na trybunach ludzie dosłownie bili się o mój numer startowy, zrozumiałam, że moja historia inspiruje innych nie tylko do biegania, ale też do marzeń – choćby o sławie w social mediach ze zdobytym gadżetem.
Zdarza ci się podczas zawodów patrzeć w górę i dziękować. Komu?
To gest dla nieżyjącego już trenera Zbigniewa Ludwichowskiego z Olsztyna. To on odkrył moje predyspozycje i sprawił, że pokochałam bieganie. Lekkoatletyka to nie była miłość od pierwszego wejrzenia, raczej ogólny rozwój formy potrzebny do gry w tenisa, od którego wszystko się zaczęło. Z początku pokonywałam najkrótsze dystanse 60 i 100 metrów, ale w planach było „przedłużanie” mnie, ze względu na moją szybkość i krok biegowy, do 400 metrów. Trener nazywał mnie „gwiazdeczką”. Był moim pierwszym, prawdziwym mentorem. Czasem mi się śni, wierzę, że czuwa nade mną. Na zawodach decydujących o wyjeździe do Paryża, podczas rozgrzewki, usiadł na mnie motyl. Odebrałam to jako znak od niego – że się uda.
Masz talizman na szczęście?
Tak – małą różową poduszkę. Pachnie domem i daje mi poczucie bezpieczeństwa.
Wożę ją wszędzie – na zgrupowania, do hoteli. Kiedyś jej zapomniałam i zrobiłam aferę, żeby koniecznie ją odzyskać. Bez niej nie zasnę.
Olsztyn – miasto, w którym wraca do siebie
Jak wygląda twój dzień w Olsztynie?
Najczęściej można mnie spotkać nad jeziorem Długim – biegam tam rankiem, zanim miasto się obudzi. Lubię też spa w Hotelu Przystań, gdzie mogę się zresetować i popatrzeć na jezioro, smacznie zjeść. Mimo że trzymam zbilansowaną dietę, nie stronię od dobrej kuchni na mieście – kaloryczny posiłek jest wskazany po treningu na bieżni czy siłowni. Zdarza się nawet pizza czy schabowy. Niedziela to dla mnie jedyny dzień bez treningu. W domu siadam do pianina – to moja pasja, obok sportu. Gram od przedszkola, do którego chodziłam w Turcji, gdzie tato był na kontrakcie piłkarskim. Kontynuuję prywatne lekcje do dzisiaj, gram Chopina, uwielbiam klasykę.
Pianino mnie wycisza, uczy cierpliwości i daje równowagę. To taki mój prywatny świat, zupełnie inny niż stadion.
Idole?
To ci najwięksi ze świata sportowego jak Iga Świątek. Kocham tenis, ale podziwiam ją nie tylko za wyniki – jest naturalna, skromna, a jednocześnie bardzo profesjonalna. Nie udaje nikogo, robi wszystko na 100 procent. To jest dla mnie inspirujące i bliskie. Oglądamy całą rodziną jej mecze. Zresztą w telewizorze w domu włączamy tylko kanały sportowe.
Marzenia o złocie i świadome podejście do kariery
Twoje marzenie to zapewne złoty medal olimpijski?
Ale też to, żeby każdy kolejny start przybliżał mnie do niego i dawał jeszcze większą pewność siebie.
Chcę pokazać, że marzenia się spełniają – nawet te, które wydają się odległe jak kilka setnych sekundy na bieżni.
Rozmawiała: Beata Waś
Obraz: Kuba Chmielewski/sesja w ART3H Studio, asystent: Piotr Dowejko
Najczęściej zadawane pytania:
Ma medal halowych mistrzostw świata, rekord Polski U18 i Europy w biegu na 400 m, a także ogromną popularność w mediach społecznościowych.
Trenuje głównie w Olsztynie, pod opieką swojej mamy i trenerki Bronisławy Ludwichowskiej, a także pracuje z psychologiem sportowym i fizjoterapeutą.
Pianino, fotografia, podróże i… jej różowa poduszka – talizman, który towarzyszy jej w każdej podróży.








