Któregoś dnia spróbowali sił w szyciu, klejeniu, skręcaniu. Co im z tego wyszło? Inne spojrzenie na życie, nowe znajomości i poczucie spełnienia. Im więcej globalizacji wkrada się w naszą codzienność, tym bardziej będzie rosła w siłę moda na rękodzieło. Oto twórcy po godzinach.

Tekst: Ita Skwarczyńska, Obraz: Joanna Barchetto

0J2A6405
Gazeta na wagę złota
Stanisława Plachimowicz

KLIKNIJ, aby posłuchać naszego podcastu
MADE IN Warmia & Mazury Podcasts

Wszystko zaczęło się od poważnej choroby. Wielu by się załamało i dociekało: „dlaczego spotkało to właśnie mnie?”. Stanisława Plachimowicz nie pytała. Zmierzyła się z chorobą i zwyciężyła. Jak sama mówi, wszystko dzięki wyplataniu. – Chciałam się czymś zająć, przestać się martwić. Weszłam do internetu. Szukałam stron poświęconych rzeczom z wikliny, ponieważ zawsze mi się podobały. Nagle natknęłam się na zagadkowe hasło: „wiklina z papieru”. Zaczęłam drążyć temat. Jeszcze wieczorem uplotłam pierwszy papierowy koszyk – wspomina.

Okazało się, że do tworzenia nie potrzebuje wiele.
W zasadzie wszystko to, co każdy posiada w domu: gazety, klej, nożyczki i patyczek do szaszłyków. Z każdym dniem zaczęła skręcać coraz więcej rurek, tworzyć więcej kształtów i wymyślać kolejne sploty. Każdy koszyczek, lalka, osłonka na doniczkę czy choinka znikają w mgnieniu oka. – Kto przychodzi, od razu mu się podoba. Rodzina, znajomi, sąsiedzi – wszyscy zabierają to, co zrobię. Muszę robić kolejne, więc nie mam czasu na smutki – przyznaje.

Nie umie siedzieć bezczynnie. – Koleżanki narzekają na nudę, a ja nawet telewizora nie umiem oglądać bez skręcania rurek! – śmieje się. Swoją pasją zaraża wokoło. Wnuki chwalą się nie tylko wytworami babci, ale także własnoręcznie stworzonymi ludzikami. Nawet 90-letnia mama pani Stanisławy, wykorzystując proste techniki origami, zaczęła tworzyć papierowe ozdoby.

Rękodzieło obudziło w niej ciekawość świata. – Przyglądam się otoczeniu, przyrodzie. Podczas spaceru przed świętami Bożego Narodzenia zauważyłam,
że pięknie wygląda gałązka z szyszkami modrzewiowymi. Wetknęłam szyszki w gałązki świerkowe i stworzyłam instalację przypominającą choinkę. Daje mi to niesamowitą frajdę!

Od pierwszego koszyczka minęły już dwa lata. W życiu i myśleniu zaszło wiele zmian. O chorobie już nie pamięta, o problemach nie ma czasu myśleć, a w domu musiała stworzyć specjalne miejsce na gazety, o których mówi, że są na wagę złota. – Uważam, że każdy powinien coś robić. Inni załamują się chorobami, tnie widzą sensu i celu w życiu. A można zająć się czymś takim, jak ja, bo to zwyczajnie pomaga.

0J2A6522
Filcowe dzieła sztuki
Karolina Zienkiewicz
/ filcykowo.blogspot.com

Rwanie i układanie, rwanie i układanie. Potem moczenie i utwardzanie. Tak w skrócie można opisać tworzenie szali i chust z filcu. To ciężka rzemieślnicza praca, która daje zachwycające efekty. – Znajomi się dziwią, że ja dziubię i dziubię, i nie przestaje mi się nudzić, ale ja po prostu to lubię – przyznaje Karolina Zienkiewicz.

Zawsze lubiła coś tworzyć, jednak lata minęły zanim odkryła filc. Początkowo zajmowała się wieloma różnymi technikami, m.in. decoupagem. Niektóre z jej prac można znaleźć na jej starym blogu, założonym w 2011 roku. Jednak prawdziwa przyjemność z rękodzieła przyszła wraz z pokazowym kursem tworzenia z wełny. – Wiedziałam, że mi się to podoba, jednak nie wiedziałam, jak mogę sama coś z wełny zrobić. Zaczęłam szukać w internecie, przede wszystkim na YouTube. Puszczałam sobie filmiki instruktażowe, których autorkami są przede wszystkim Rosjanki – prawdziwe mistrzynie filcu – wspomina.

Nowa pasja wciągnęła również jej męża. – Wszystko musieliśmy robić ręcznie. Gdy zaczynaliśmy, nie mieliśmy specjalistycznych maszyn. Do utwardzania wełny używaliśmy drewnianego wałka i siły mięśni. To był prawdziwy fizyczny wysiłek! – wspomina Krzysztof Zienkiewicz.

Wszystkie szale, chusty i rękawiczki powstają z wełny merynosa – owcy australijskiej. To wełna najwyższej jakości, której cena za kilogram przekracza 200 zł. Przekłada się to na wysoką jakość produktów. – Właściwie to od kilku miesięcy możemy powiedzieć, że osiągnęliśmy jakość, do której dążyliśmy – przyznają zgodnie.

Wrażenie robi nie tylko jakość, ale również obrazy, które Karolina tworzy na szalach: misterne krajobrazy, ptaki wyglądające jakby miały zaraz odfrunąć i zaśnieżone drzewa. – Niektórzy dopytują, w jaki sposób powstają szale. Zastanawiają się, czy przypadkiem ich nie maluję. Prawda jest taka, że wszystko tworzę z filcu, układając wełnę tak, aby tworzyły odpowiednie wzory – zdradza.

Inspiracje czerpie przede wszystkim z otoczenia. – Czasem idziemy z żoną przez miasto. Nagle ona przystaje, coś zapisuje. Dopytuję: „Co się dzieje?”. Okazuje się, że notuje połączenie kolorystyczne, które podejrzała u mijanej kobiety, a które chciałaby zastosować przy tworzeniu kolejnego szala – śmieje się mąż.
Jej szale z dnia na dzień zdobywają coraz większą popularność. Rosną też odsłony bloga i przybywa fanów na Facebooku. – To niesamowite, że pasja stała się sposobem na życie.

IMG_3151
Obcas na sznurek
Joanna Kostańczuk
/ Yokoart

„Zrobiony na szaro”, „Pieprz i sól” czy „Kobra o czerwonych oczach” – to nietuzinkowe nazwy dla nietuzinkowej biżuterii. Joanna Kostańczuk od czterech lat przyozdabia swoją codzienność własnoręcznie tworzonymi ozdobami. – Parę razy zobaczyłam coś ciekawego u spotykanych kobiet. Szukałam kolczyków i naszyjników w podobnym stylu. Nie mogłam znaleźć niczego konkretnego, więc postanowiłam zrobić je sama – wspomina początki.
Już pierwsze ozdoby Joanny spotkały się z zainteresowaniem koleżanek. Mało tego, same zaczęły podsuwać kolejne pomysły.

Joanna używa dzisiaj do tworzenia trzech technik: filcowania na sucho, na mokro i soutache. – Bazuję na technikach znanych od wieków. Na przykład soutache był stosowany już w starożytności. To prawdopodobnie Chińczycy jako pierwsi zaczęli upiększać swoje stroje ozdobami ze sznurka, choć nazwa soutache pochodzi z języka francuskiego – przytacza historię. O ponadczasowym wymiarze tej techniki świadczy niesłabnąca popularność wykonywanej w tej sposób biżuterii.
By wyczarować piękne ozdoby, Joanna Kostańczuk nie potrzebuje wiele – wystarczą igła i nitka oraz cierpliwość i wytrwałość. – Na niektóre kolię poświęcam nawet dwa miesiące. Oczywiście uwzględniając czas po południu, bo robię je hobbystycznie, po pracy – precyzuje.

Rękodzieło zbliża ludzi i pozwala na nawiązywanie ciekawych znajomości. Za sprawą biżuterii Joanna poznała właścicielkę sklepu w Stanach Zjednoczonych. Odnalazły się na internetowym forum miłośników rękodzieła, a finał jest taki, że wiele prac Joanny trafia z Elbląga za ocean.

Joanna stale szuka kierunku, w którym rozwinie swoje prace. Jednym z rozpoznawalnych akcentów być może staną się stare monety wkomponowane w naszyjniki. Od niedawna wykorzystuje także biżuterię do ozdabiania obuwia. – Któregoś dnia koleżanka narzekała, że zniszczyła nowe lakierowane czółenka. Spróbowałam techniki soutache, by zasłonić obdarte czubki. Tak się spodobały, że teraz ozdabiam nawet i niezniszczone buty – dodaje.

Rękodzieło zmieniło nie tylko życie Joanny, ale wpłynęło także na osoby z jej otoczenia. – Zaraziłam siostrę i koleżankę, które tworzą biżuterię wykorzystując inne techniki niż ja. Jednak znaczna większość znajomych nie czuje potrzeby robienia ozdób, bo wszystko… dostają ode mnie – śmieje się.

0J2A8930
Kupić kota w… torebce
Agnieszka i Radek Danilukowie
/ torbolandia.blogspot.com

„Mieć kota na punkcie czegoś”, „mieć kota w głowie” czy „kupić kota w worku” – te przysłowia nabierają nowego znaczenia po przejrzeniu toreb, zagłówków i pluszaków, które w domowym zaciszu tworzy wraz z mężem Agnieszka Daniluk. – Baster to nasz kot i nasza inspiracja.
To jego w rożnych sytuacjach, m.in. spania czy przeciągania, utrwalamy na naszych torbach – zdradza.

Choć Agnieszka zawsze lubiła coś tworzyć, pomysł na Torbolandię przyszedł dopiero podczas urlopu macierzyńskiego. – Na ulicy zobaczyłam elegancką kobietę. Niosła plastikowe reklamówki, które burzyły cały jej wizerunek. Zauważyłam, że brakuje ładnych, ale praktycznych toreb. I tak, po powrocie do domu, uszyłam pierwszą torebkę – opowiada o początkach.

Torba zachwyciła znajome do tego stopnia, że otrzymała zamówienia na kolejne.
Pierwszą torebkę, która dała początek Torbolandii można uznać za dzieło przypadku, jednak za przypadkowych nie można uznać jej twórców. Agnieszki zamiłowanie do szycia oraz artystyczne spojrzenie jej męża Radka dały istnie kocią mieszankę! – Zawsze lubiłam coś szyć. Może dlatego, że jako dziecko podglądałam mamę, która szyła dla nas ubrania, gdy w latach 70. i 80. wszyscy chodzili w tym samym – przypuszcza Agnieszka. Mąż: – A ja od najmłodszych lat lubiłem rysować. Skończyłem studia artystyczne. Wszystkie obrazy, które mamy w domu, namalowałem sam. Obecnie pracuję jako grafik. Swoje doświadczenie wykorzystuję przy projektowaniu wzorów dla żony.

Koty to znak rozpoznawczy Torbolandii. Jednak na torbach znajdziemy wiele innych wzorów: żaby, lisy, bociany, szczurki i jaszczurki. Ale można też poprosić o indywidualny projekt. Zwierzęce motywy to nie jedyny znak rozpoznawczy rzeczy tworzonych przez Daniluków. – Stawiamy na jakość materiałów. Nasze torby muszą być wytrzymałe. Chcemy łączyć atrakcyjna grafikę z wygodą i wysokim poziomem wykonania.

Rękodzieło stało się nie tylko formą zarabiania, ale także nowym spojrzeniem na świat. – Poznaliśmy wielu ludzi. Odwiedzamy się podczas wyjazdów na jarmarki i kiermasze. Nauczyłem się otwarcie rozmawiać z obcymi ludźmi, bo kiedyś byłem tak zamknięty w sobie, że trudnością była dla mnie rozmowa z dopiero co spotkanymi ludźmi. A teraz to ja jestem odpowiedzialny za sprzedaż i kontakt z klientami – przyznaje Radosław.