Adam Oprzyński od 10 lat robi odwierty w zawiłych gruntach Warmii i Mazur. I od 10 lat ostrzega potencjalnych inwestorów przed milionowymi stratami.
 
Do biura GEOP na olsztyńskich Dajtkach przychodzi zainteresowany kupnem działki. Chce by geolog sprawdził przydatność gruntu pod budowę wymarzonego domu. Jednak cena niespełna tysiąca zł za taką usługę zniechęca go. Kupuje grunt w ciemno. Marzenia pryskają, kiedy okazuje się, że działka to metrowa warstwa gruzu, a kolejnych kilkanaście – torfu. Niezbędne palowanie gruntu to koszt przekraczający wartość wyśnionego domu.
 
Grunty na Warmii i Mazurach nie są przyjazne inwestorom. Zawdzięczamy to trzem zlodowaceniom na naszym regionie. Ostatnie – 15 tys. lat temu. Adam Oprzyński, właściciel firmy geologicznej GEOP, laikom obrazuje, że wygląda to jak robienie makowca: warstwa ciasta, warstwa maku i znów ciasto, i mak. I zawijasz. Przekrojony makowiec wygląda jak przekrój gruntu naszego regionu. – Ostatnie zlodowacenie to była właśnie ta ręka, która zawinęła ten makowiec. Wszystko jest pofałdowane i powywracane do góry nogami. Przez ten galimatias trzeba wiercić grunty pod inwestycje co dziesięć metrów. W Wielkopolsce dla odmiany, kiedy wykryjesz w gruncie piaski, niemal pewne jest, że dwieście metrów dalej też będą piaski – wyjaśnia obrazowo.
 
I dlatego na Warmii i Mazurach skończyły się już tereny łatwe do budowy. – Jest trochę niezabudowanych plomb w Olsztynie, bo to są właśnie trudne grunty. Na przykład między Nagórkami, a Jarotami – miasto zaczęto rozbudowywać dopiero na Jarotach, bo były po prostu tańsze pod inwestycje. Dzisiejsza rola geologa to przede wszystkim zapewnianie inwestorom bezpieczeństwa finansowego związanego z trafnym wyborem gruntu pod budowę – mówi Oprzyński. W maju mija 10 lat odkąd robi odwierty na Warmii i Mazurach. Bazuje przy tym na kilkudziesięcioletnim doświadczeniu rodziców. Też geologów.
 
O ile w Polsce w branży posługuje się pojęciem: grunty nienośne, co oznacza, że są nieprzydatne pod zabudowę, o tyle na Zachodzie mówi się, że są słabonośne, czyli jednak realne pod zabudowę. Od geologów wymaga się maksymalnego wykorzystania parametrów wytrzymałościowych gruntu. Do diagnozy wykorzystuje się np. dylatometr Marchettiego. Ten włoski profesor skonstruował przyrząd precyzyjnie określający profil podłoża, parametry najsłabszych gruntów, historię ich naprężeń. To trzy niewielkie walizki warte tyle co prestiżowy samochód. – Tym dylatometrem zaoszczędzamy spory budżet inwestora, bo może okazać się, że zamiast kosztownej wymiany gruntu, czy palowania, wystarczą tańsze metody – dodaje Oprzyński.
 
Dalej: jeśli konstruktorzy budynków projektują ławy fundamentowe, a nie znają budowy geologicznej terenu, profilaktycznie obliczają z bezpiecznym zapasem, przyjmując uśrednione warunki gruntowo-wodne. Przy prostej budowie geologicznej fundamenty są przewymiarowane. Czytaj: droższe. Przy gruncie trudnym – niewystarczające. Badania geologiczne pozwalają racjonalizować te koszty.
Kiedyś inwestor postawił jesienią stan surowy budynku nad rozlewiskiem. Bez badań geologicznych. Wiosną, kiedy grunt się rozluźnił, obiekt… zapadł się o parterową kondygnację. Oprzyński: – Dzwoni wtedy zrozpaczony i pyta, co teraz zrobić? Mówię: nic, granat do środka wrzucić, zrównać z ziemią i zasiać trawę.
 
Tekst: Rafał Radzymiński
Obraz: Joanna Barchetto