Wanda Kwietniewska

Przyjmuje nas „na bogato”. Pod wiatą nad jeziorem czeka zastawiony stół, a na nim smakołyki własnej roboty: ryba w occie, ogórki kiszone, kompot. W siedlisku nad jeziorem w gminie Morąg, Wanda Kwietniewska, żywiołowa liderka zespołu Wanda i Banda daje upust nie tylko muzycznej pasji. Mówi o sobie „mazurska baba”. Znaczy taka, która mieszka w Warszawie, wciąż daje czadu na scenie, ale w każdej wolnej chwili pryska w szuwary. Bo tu jest jej miejsce na ziemi.

Z brzegu widać platformę na środku jeziora, a na niej zaczepiony strach na wróble.

KLIKNIJ, aby posłuchać naszego podcastu
MADE IN Warmia & Mazury Podcasts

MADE IN: To twoja prywatna scena?

Wanda Kwietniewska: Raczej platforma wypoczynkowa. Latem cumujemy przy niej łódkę, albo motorówkę i opalamy się, skaczemy z niej do wody. Jezioro przy brzegach mamy zarośnięte, a tam woda jest przejrzysta, można szaleć. Platforma służy też kiedy ktoś chce się wyciszyć i pobyć sam. To znaczy tylko w towarzystwie tego stracha. I nie jest to strach na wróble, tylko na kormorany, które mimo pięknej piosenki Piotra Szczepanika, nieco uprzykrzały nam życie. Ale on jest bardzo dyskretny i raczej milczący. Poza tym to właściwie straszka, bo na początku każdego sezonu dostaje od nas nową sukienkę.

Spodziewałam się zobaczyć instrumenty muzyczne, a tu głównie wypasiony sprzęt sportowy: motorówki, łódki, quady, rowery.

To zależy jaki zestaw gości do mnie przyjeżdża. Jak wpadają moi koledzy z zespołu, z muzycznej branży, to klimat się zmienia. Instrumenty idą w ruch, zazwyczaj wieczorem przy ognisku. Sama często sięgam po gitarę, ale nie jestem „szanciarzem”, gram raczej bluesa, uwielbiam Nalepę. Kiedyś Marek Raduli (były gitarzysta m.in. grupy Banda i Wanda – red.), który jest chrzestnym mojej córki, zajechał tu z nową gitarą. Podłączyliśmy się do agregatu i zrobiliśmy czaderski, czterogodzinny koncert pod chmurką na dwa „wiosła”. Nie ma tu strefy ciszy, pięknie niesie muzykę po jeziorze. No a jak tu jesteśmy, to często ją niesie.

Turyści podpływają posłuchać?

Tutaj raczej ich mało. Ale zanim kupiliśmy swoją ziemię siedem lat temu, przez 20 lat jeździliśmy nad jezioro Ryńskie, Tałty. Obchodziłam tam na przykład 51. urodziny dekadę temu. Córka wieczorem mówi do mnie: „mamo przepłyńmy się gdzieś”. Miała za zadanie wywlec mnie na motorówką na jezioro. Gdy tak się stało, nagle na brzegu zabłysły reflektory i wyłoniła się zaimprowizowana scenka z której mój zespół zaryczał „sto lat”. Po chwili mieliśmy już sporą publiczność, spłynęli się wszyscy żeglarze z jeziora i graliśmy przez całą noc piosenki, które kocham. Spontaniczny koncert, jeden z najpiękniejszych w moim życiu.

Skąd ta miłość do jezior?

Wodę kocham od zawsze, nie mogę bez niej żyć. Tylko raz w życiu nie spędziłam wakacji nad jeziorem, byłam wtedy na kontrakcie w Japonii. Lipiec i sierpień to był dla mnie dramat, tłukłam kilometry w hotelowym basenie, czułam się jak ryba w akwarium.

W Elblągu, gdzie dorastałaś, nie ma przecież jeziora.

Nie ma, ale ja urodziłam się w Przywidzu na Kaszubach, w szkole, którą prowadzili moi dziadkowie. Nad samym jeziorem! Potem każde wakacje spędzałam u dziadków. I pływać nauczyłam się w tamtejszym jeziorze sama, miałam może trzy lata. Potem były kajaki, przejażdżki motorówką z rodzicami po Kanale Elbląskim, zawody szkolne w pływaniu. Tato preferował sporty z użyciem silnika i zaszczepił mi tego bakcyla. Jeździł na żużlu, skonstruował sam pierwszy wodny ślizgacz. Cała wieś schodziła się na brzeg oglądać to cudo. Ja pierwsze prawo jazdy zrobiłam na motor. A w latach 80. kupiłam swoją pierwszą motorówkę i zaczęłam zaliczać Wielkie Jeziora Mazurskie: Śniardwy, Bełdany, aż wypatrzyłam jezioro Tałty, gdzie utknęliśmy na wiele lat.

To dlaczego siedlisko pod Morągiem?

Kiedy z mężem zaczęliśmy szukać ziemi do kupienia, o co już było trudno w tamtej części Mazur, przypomniał mi się z dzieciństwa szlak Kanału Elbląskiego. Akurat graliśmy koncert niedaleko Ostródy i właścicielka ośrodka, w którym mieszkaliśmy, przemiła Zofia, słysząc o naszych planach, skierowała nas do Agencji Rynku Rolnego. Wzięliśmy udział w przetargu i tak staliśmy się właścicielami 4,5-hektarowego raju z dostępem do jeziora. Przez kilka lat urzędowaliśmy w przyczepie, grzaliśmy piecykiem gazowym, graliśmy w brydża, korzystaliśmy z oldskulowego wychodka. Potem stanął hangar, a z niego zrobił się dom, do którego kiedyś przeprowadzimy się tu na stałe.

Roboty pewnie nie brakuje na takim terenie.

Z przyjemnością wyżywam się tu fizycznie, a po posesji poruszam często quadem żeby np. przywieźć prowiant pod wiatę na brzegu jeziora. Ale w Warszawie też sobie nie żałuję, mieszkamy na czwartym piętrze bez windy, więc to niezły trening. Poza tym kocham grać w ping ponga i siatkówkę. Jestem kibicem w rozterce, mam zbyt wiele ulubionych drużyn, a wśród nich m.in. AZS Olsztyn.

Przyjeżdżasz do Olsztyna na mecze?

Nie, chociaż bardzo lubię sport na żywo. Od wielu lat nie miałam okazji zagościć w Olsztynie na dłużej. My, elblążanie, z racji położenia, mieliśmy zawsze kompleks Olsztyna, ale dzisiaj już w niczym nie odstajemy. Pamiętam z dawnych czasów szczególnie Hotel Kormoran, w którym nocowaliśmy kilkakrotnie grając w okolicy. W latach 80. był problem żeby coś zjeść w godzinach wieczornych, nie było jeszcze dobrze zaopatrzonych stacji benzynowych. I taka sytuacja: przybiega w nocy nasz techniczny, wali w drzwi i mówi: „Wanda, bierz muzyków, chodźcie na dworzec! Wiecie, co jest?”. Mówię, że pewnie ryba w occie, albo galareta z nóżek. „Szynka! Prawdziwa szynka!” – słyszę. Była trochę droga, ale wtedy nie było problemu z pieniędzmi, tylko z towarem. Sprzedawca, kiedy nas rozpoznał, trzymał ją pod ladą, wracaliśmy kilka razy, najedliśmy się jej jak małpa kitu. Dworzec w Olsztynie jest więc dla mnie wyjątkowy, na innych takie cuda mi się nie zdarzały.

Przez 35 lat grania takich historii macie pewnie więcej.

Jestem jedyną kobietą w Polsce, która założyła zespół rockowy i przez tyle lat go ciągnie. Myślę, że bez woli walki, którą dał mi sport, nie doczekałabym takiego jubileuszu. Zdecydował o wielu rzeczach w moim życiu, nauczył przeżywać sukces, ale też znosić porażki. Życie muzyka nie jest usłane różami, ale sport sprawia, że nabiera się dystansu i walczy bez względu na wszystko. Nie wspominając o endorfinach podobnych w przypadku i sportu, i sceny.

I kondycji. Potrafisz rozkręcić chyba każdą publiczność.

Nie ma złej publiczności, są tylko źli artyści. Nie wystarczy dobrze grać, o wiele ważniejszy jest kontakt z publicznością. Zawsze byłam dynamiczna i towarzyska. Moja dewiza zawodowa: położyć pokotem dzieci, rodziców i starców. Zawsze gramy z moją Bandą na sto procent. Ludzie są coraz bardziej spięci, bo takie mamy czasy, ale koncert jest po to, żeby wyluzować. I ja po prostu wiem, jak to się robi.

Wciąż macie z grania taką samą frajdę?

Chyba nawet większą niż kiedyś, bo jest lepszy sprzęt, komfort pracy, dźwięk na scenie jest prawie studyjny. Przy pierwszych koncertach w latach 80. Marshalle ryczały, odsłuchy były „na pamięć”. Technologia nam, muzykom, pomaga, ale publiczności utrudnia kontakt. Ludzie często skupiają się na tym, aby zagrać, a nie uczestniczyć, złapać chwilę, która przecież nigdy się nie powtórzy, ani dla nich, ani dla nas. Dlatego tak pracuję na scenie, aby ludzie pochowali telefony i słuchali mnie jak żaba grzmotu. Bez względu na to gdzie i dla kogo gram, moja publiczność jest zadbana, czuje, że mi na niej zależy. Kontakt z nią to moja największa siła. Mam chyba naturę kabareciarza, a ludzie to lubią.

Scheda po szkolnym kabarecie „Przydafka” w Elblągu, który tworzyłaś?

W szkole wiecznie polemizowałam z nauczycielami. Nie lubiłam klasycznych lektur jak „Dziady” czy „Wesele” i nie ukrywałam swojego zdania na ich temat. W kabarecie dawaliśmy temu upust, robiliśmy z lektur pastisze. Mój profesor od polskiego, Ryszard Tomczyk, na szczęście cenił inne spojrzenie na wieszczów polskich. Dawał nam na lekcjach pole do dyskusji, o co było raczej trudno w tamtych czasach. Jednak nie był w stanie mnie ochronić, w końcu zapłaciłam za wychylanie się z szeregu. W trzeciej klasie musiałam się przenieść do wieczorówki, a maturę zdałam w liceum w Kwidzynie. Miałam dylemat – wybrać AWF, jak mój brat, czy drogę artystyczną. Marzenia o aktorstwie i scenie wygrały – zdawałam nawet do łódzkiej filmówki. Ostatecznie wylądowałam w Studium Sztuki Estradowej w Poznaniu. Razem z Małgorzatą Ostrowską, z którą w zespole Lombard nagrałyśmy album „Śmierć dyskotece!”.

Przyjaźnicie się jeszcze?

Tak, była u mnie kilka razy na Mazurach na krótkich wakacjach. Uwielbia wędkowanie, zbieramy razem grzyby, gotujemy. Ale o ile ja się wydzieram wieczorami przy ognisku, Małgosia nie lubi śpiewać poza sceną. Zresztą wiele osób w naszej branży tak ma. Ale przestrzeń mazurska generalnie inspiruje do śpiewania i grania. W tym roku gościł u nas w siedlisku bard Marek Majewski z gitarą i mocno politycznym repertuarem. No i zrobiło się tak smutno, że się popłakaliśmy nad współczesną sytuacją w Polsce.

Sytuacją artystów czy reszty też?

Ja ubolewam choćby nad sytuacją kobiet. Nie chodzę na demonstracje, ale nie ukrywam swojego zdania na temat naszych praw w Polsce, z którymi obecna władza poigrywa w skali, jakiej do tej pory nie było. Zawsze żyłam w otoczeniu mężczyzn i byłam szefem bałaganu, więc feminizm nie był mi do niczego potrzebny, nie dostrzegałam problemu. Ale zaczęłam ostatnio wystawiać kły, bo jestem zwolennikiem np. związków partnerskich i decydowania kobiet o sobie.

 

Aktywnie angażujesz się też w ochronę praw artystów.

Obecny rząd, jak zresztą wszystkie poprzednie, robi nas w trąbę w kwestii umów i praw autorskich, a dodatkowo szczuje ludzi, że artyści są pazerni. Jak mówi bohater w „Dniu Świra”: „Dlaczego władza każdej maści ma mnie za nic? Czy czerwona, czy biała, jestem dla niej śmieciem”. Dlatego lobbuję w Sejmie za ochroną naszego dorobku. Jestem wiceprzewodniczącą Stowarzyszenia Artystów Wykonawców Polskich, członkiem zarządu Sekcji B ZAiKS-u. Mam naturę druhny drużynowej, poczucie misji i ludzie mnie do takich funkcji wybierają, więc walczę o interesy wszystkich twórców, którzy tu u nas są w wielkiej poniewierce. I nie chodzi tylko o piractwo w internecie. Sama chętnie korzystam z darmowych aplikacji jak Shazam, która pozwala mi dowiedzieć się kto gra w rozgłośni, której słucham. Bo radio nie raczy poinformować słuchacza, czas antenowy maksymalnie wykorzystany jest na reklamy. A my nie tworzymy po to, aby być anonimowi. Z racji swoich funkcji na bieżąco śledzę co dzieje się w mediach i jedną z audycji muzycznych, które bardzo cenię, jest „Ze starej płyty” w Radio Olsztyn. To unikalne, że zestawia artystów różnych pokoleń, np. Dawida Podsiadło z Jerzym Połomskim.

Ktoś policzył ile razy w życiu zaśpiewałaś „Nie będę Julią”?

Mój fanklub może ma takie dane. Kilkaset razy na pewno, może kilka tysięcy? Żaden koncert jeszcze nie obył się bez „HI-FI Superstar”, „Julii” i „Siedem życzeń”. To genialnie napisane utwory, które się nie starzeją. W tym roku wykorzystano „Julię” w filmie „Pitbull. Ostatni pies” w kulminacyjnym momencie. A występująca w nim Doda zaprosiła mnie najpierw na premierę, a później do wspólnego wykonu na jednym z koncertów. W czasach kiedy nie było internetu, do Zjednoczonego Przedsiębiorstwa Rozrywkowego przychodziły całe worki listów od fanów. Większość to prośba o autograf, ale były też poruszające zwierzenia dziewczyn, że dzięki „Julii” nie dają już sobie w kaszę dmuchać. Niedawno dziennikarz Mariusz Szczygieł przyznał, że w młodości, kiedy był na rozdrożu, napisał do mnie list. A ja odpisałam, dodałam mu otuchy i zmotywowałam, dzięki czemu – jak twierdził – jest dzisiaj tym, kim jest. Zawsze traktowałam poważnie swoich fanów i jak widać gdzieś to procentowało.

O czym dzisiaj piszą maile?

Ponieważ wróciła moda na lata 80., remiksy naszych przebojów podbijają dyskoteki. Oprócz młodych ludzi poruszonych starymi przebojami, często piszą osoby niepełnosprawne, które potrzebują uwagi, dobrego słowa. Moja mama, nauczycielka, pracowała z niepełnosprawnymi dziećmi w szkole. Bywały u nas w domu, udzielała im korepetycji, pomagała. Byliśmy nauczeni, że ludzie są różni i każdemu należy się szacunek. Dlatego jestem uwrażliwiona na krzywdę ludzką, z domu wyniosłam ogromny zasób empatii. Stosunek do niepełnosprawnych świadczy o sile społeczeństwa. Niedawne protesty w Sejmie pokazały, że nie zdajemy egzaminu w tej kwestii.

„Skąd bierze się ta siła we mnie, co żyć mi każe nieprzytomnie?” – śpiewasz w utworze „Z miłości do chmur”. No właśnie, skąd?

To pytanie poprzedzają słowa: „Zapytał mnie ten gość, co u mnie gra, co jest ode mnie młodszy razy dwa”. Autor tekstu, Jacek Cygan przeczytał najpierw tę piosenkę swojej żonie. Zapytała czy się nie obrażę, a Jacek na to: „Wanda jest jedyną osobą jaką znam, która to zaakceptuje”. Mam do siebie dystans i siłę wyniesioną z domu. Nie wpajano nam, że jesteśmy wyjątkowi, ale że życie jest piękne i warto żyć całą pełnią, dawać z siebie wszystko. Uprawiać sport, rozwijać się, wspierać innych. Ja miałam to wsparcie również w starszym bracie. To on zaraził mnie bigbitem i rock’and’ rollem, który mnie trzyma do dziś.

Słuchałaś jego płyt?

Mieliśmy w domu adapter Bambino, a wujek otworzył wytwórnię muzycznych pocztówek. Był więc dostęp do nowinek z wielkiego świata: Beatlesów, King Crimson, Black Sabbath, Jimiego Hendrixa. Kiedy miałam 11 lat poszłam z bratem na rockoperę „Naga” w elbląskiej hali Zamechu. Ta wyuzdana sztuka w latach 70. była sporym szokiem, ale mnie zwaliła z nóg muzyka Niebiesko-Czarnych i głos Ady Rusowicz. Stałam w kolejce po autograf do niej, niestety starsza młodzież mnie stratowała. Ale autograf zdobyłam potem w latach 80. jak już byłam znana. W poznańskiej Arenie muzyczne dinozaury grały wspólnie z młodszym pokoleniem. Jak zobaczyłam na drzwiach garderoby swoje nazwisko obok Ady, myślałam, że umrę ze szczęścia! Weszłam i powiedziałam: „Dzień dobry, pani Ado, mam przynieść herbatę? Buty wyczyścić? Bo coś zrobić muszę!”. Spojrzała na mnie i mówi: „Oj, ty głupku, widziałam cię w telewizji i pomyślałam, że taka właśnie jesteś”. Głupawka, która mnie nigdy nie opuszcza to coś, co chyba lubię w sobie najbardziej. Polskie poczucie humoru jest nieprzetłumaczalne na inne języki, bo kto zrozumiałby filmy Barei? Dlatego ze względu choćby na język, nie zamieniłabym Polski na żadnej kraj, choć nieraz miałam okazję. I uważam, że najpiękniejsze miejsce na Ziemi to nasze jeziora. Jeśli marzę o jakiejś podróży, to już tylko do siebie, na Mazury.

Rozmawiała: Beata Waś, obraz: Kuba Chmielewski