Choć żyją normalnie i korzystają z dobrodziejstw XXI wieku, myślami tkwią w przeszłości. W pracy – w garniturach i garsonkach. Po godzinach – w wiekowych mundurach, zbrojach i sukniach. W każdej wolnej chwili cofają się o kilkadziesiąt czy nawet o kilkaset lat wstecz. Znoszą niewygody, z jakimi borykali się przodkowie. Zachwycają się patentami wymyślonymi w dalekiej przeszłości. Starają się jak najwierniej odtworzyć ówczesne ubiory, posiłki, a nawet higienę osobistą. Każdy z rekonstruktorów ma swój ulubiony okres historyczny i swoją własną kolekcję gadżetów z nim związanych. Co ich fascynuje w światach, których już nie ma?
 
Tekst: Karolina Bergman
 
 
DSC_9523
Pot, proch i mocz
Grzegorz Adamowicz / specjalista ds. promocji
Obraz: Krystyna Janusz

Wychował się kilkaset metrów od pola Bitwy pod Heilsbergiem w 1807 roku – największej batalii napoleońskiej na ziemiach polskich. Od dzieciństwa słyszał opowieści o wykopywanych kulach i guzikach od mundurów. Sam nawet odbył kilka zwiadów z wykrywaczem metali.
I nawet obchody 200-lecia bitwy nie były w stanie zachęcić go do walki. Dopiero rok później dał się namówić na bitwę napoleońską zrekonstruowaną w Jonkowie. I jak poczuł zapach prochu, zaznał zmęczenia po bitwie, przespał się na ziemi przy ognisku – tak trzyma go do dziś. Grzegorz, na co dzień pracownik administracji w olsztyńskim szpitalu dziecięcym, jest kapralem w grupie odtwarzającej jednostkę piechoty pruskiej – 21. Batalion Fizylierów z lat 1803-1807, który onegdaj stacjonował w Heilsbergu (dziś Lidzbark Warmiński). – Tu nie chodzi o wyrwanie się na weekend z kolegami, żeby sobie postrzelać – zapewnia. – To pakt z historią, autentyczny powrót do przeszłości i wcielenie się w rolę tamtych żołnierzy. Wykonujemy ciężką pracę, żeby odtworzyć każdy szczegół: mundur, czako czy tasak fizyliera. Jak musztra i szkolenie, to tylko na podstawie autentycznych regulaminów wojskowych. Udało nam się nawet zrekonstruować smród ówczesnego żołnierza. Opisać? Mieszanina przepoconego, wełnianego sukna i lnu z domieszką prochu, no i moczu.
 
Żona początkowo jeździła z nim na rekonstrukcje. – Jednak warunki bywają jak 200 lat temu, więc nie każdy chce to znosić, zwłaszcza kobiety – tłumaczy mąż-wojak.
Jego rekord surwiwalowy to dwa noclegi pod rząd pod namiotem przy minus sześciu stopni w trakcie inscenizacji Bitwy pod Jeną. Żołnierzom, jak niegdyś, doskwiera głód. Bywało, że będąc daleko od zakupów i cywilizacji, jadł trzy łyżki zupy dziennie. Za to kiedy podczas wojskowych przemarszów spotykają „tubylców”, ci traktują ich jak podczas prawdziwej wojny. Rzucają się na szyję, dzielą chlebem, czasem wcisną wojakom flaszkę na drogę. – Ta pasja pomogła mi zrozumieć historię regionu. Nigdy nie byłem w wojsku, teraz nadrabiam podwójnie. Wiem, że od plecaka pruskiego obciera lewa łopatka, bo ma tylko jeden pas noszony na skos. Wiem, jak ciężko jest bez bieżącej wody przez kilka dni.
 
Czasem, jak to na wojnie, bywa niebezpiecznie.
– Podczas inscenizacji Bitwy o Twierdzę Wisłoujście, koledze artylerzyście wystrzeliła ładownica z ładunkami prochowymi. Z pola bitwy zabrał go śmigłowiec – wspomina. – Inny kolega w bitwie stracił ząb. Wstawił go, po czym w kolejnej bitwie splunął”¦ i znów go zgubił. Szukaliśmy go pół nocy. Wojna to straszna rzecz, ale ma też swoje plusy. Człowiek uczy się polegać na innych i wzajemnie wspierać. Dlatego może tak mnie wciągnęła. Na nowo odkryłem siłę męskiej przyjaźni.
 
 
0J2A1207
Telefon w sakwie
Magdalena Januszewska / pracownik biurowy
Obraz: Joanna Barchetto

„Day, ut ia pobrusa, a ti poziwai” – taki tatuaż Magdalena nosi pod obojczykiem. To zdanie, uznawane za pierwszy zapisany zwrot w języku polskim, pochodzi z XIII-wiecznej Księgi Henrykowskiej. Już od czasów studiów filologicznych wertuje kroniki, przekazy i ryciny średniowieczne. Czego w nich szuka? – Inspiracji i wiedzy – odpowiada. – Średniowiecze to tajemnicza, niezgłębiona epoka, wokół której krąży wiele mitów. I wbrew powszechnej opinii, kobiety miały wówczas dużo do powiedzenia – rządziły krajami czy dowodziły wojskiem jak choćby Joanna d”™Arc. Jak nie czerpać siły z takich wzorców?
Epoka wciągnęła ją na tyle, że podróż w przeszłość wypełnia jej każdą wolną chwilę. Odkąd w 1997 roku trafiła na inscenizację bitwy pod Grunwaldem, wraca tam co roku.
 
Nie zrezygnowała ze spania pod namiotem i pracy w obozowisku, nawet będąc w dziewiątym miesiącu ciąży. Pewnie dlatego jej ośmioletni synek Wojtek zamiast gier na konsoli, woli zabawę drewnianymi mieczami czy opowieści przy ognisku. Na turniejach, bitwach i rycerskich mistrzostwach oboje reprezentują Chorągiew Pomezańską. Magdalena, pełniąca na polu bitwy funkcję tzw. markietanki, pomaga wdziewać zbroje, donosi walczącym wodę, w razie potrzeby wzywa pomoc medyczną. Syn szaleje z innymi dziećmi, których z roku na rok przybywa na tego typu imprezach.
 
– To dla niego okazja, aby uczyć się życia w zgodzie z naturą i drugim człowiekiem – tłumaczy Magdalena – Etos rycerski, który poznaje, uczy go prawdomówności, cierpliwości, potrzeby doskonalenia się. To ważne w czasach, kiedy role wychowawcze przejmuje internet.
Więc kiedy zbliża się turniejowy weekend, Magdalena pakuje „tobołek”, a do niego lnianą, długą suknię wzorowaną na średniowiecznym mieszczańskim stroju kobiecym.
Do tego płócienną bieliznę, jak giezło, czyli rodzaj halki, skórzane ciżmy, pas z sakwą (służy także za schowek na telefon komórkowy). Jak na białogłowę przystało, wdziewa białą chustkę lub tzw. czepek św. Brygidy. Synek nosi jopulę – rodzaj kubraka – spodnie z sączkiem.
– Ruch rekonstruktorski wzbogacił mnie nie tylko o wrażenia i wiedzę, ale też o nowe umiejętności – mówi Magdalena. – Stroje wzorowane na epoce kosztują fortunę, więc sama wzięłam się za ich szycie. Tym bardziej, że garderobę syna muszę wymieniać co roku.
 
Zabawa polega na tym, aby precyzyjnie odtworzyć każdy szczegół: w kwestii strojów, pożywienia, sposobów spędzania czasu na biesiadach i ogniskach, no i noclegu. – Zdarza się, że turyści próbują zaglądać nam do namiotów i sprawdzać, czy np. śpimy na słomie – opowiada Magdalena.
– Połknęliśmy bakcyla historii, który poszerza horyzonty i uczy nas dystansu do współczesności. Żadne dzisiejsze wynalazki nie są w stanie wyciągnąć nas z wehikułu czasu.
 
 
Strefa Militarna Gostyń-Piaski 2013. Fot
W skórze bohaterki
Emanuela Weiss / studentka lingwistyki
Obraz: archiwum prywatne Emi Weiss

Dzień przed rekonstrukcją Emi nakłada grube wałki na włosy i maluje paznokcie na czerwono. Piękna, zadbana kobieta podnosi morale na wojnie i motywuje żołnierzy do walki. Wiedzieli o tym Amerykanie, dlatego kobiety pracujące w ich armii podczas II wojny światowej były zachęcane do podkreślania swojej urody. Nawet kroje mundurów wydobywały atuty figury. – Być może dlatego ten okres historyczny i rola kobiety w armii amerykańskiej podczas II wojny światowej tak mnie pociągają – przyznaje Emi. – Interesuje mnie też ich życie w cywilu. Lata 30. i 40. to czas pięknej muzyki Glenna Millera, filmów z Ritą Hayworth i stylu, który inspiruje mnie na co dzień.
 
Historyczną pasją zaraził ją tata. Od dzieciństwa odwiedzali miejsca w Europie związane z II wojną. A także targi staroci, gdzie kupowali elementy umundurowania, wojskowe gadżety i cywilne ciuchy z początków XX wieku. Siedem lat temu Emi została pierwszą członkinią Stowarzyszenia Historycznego „Wielka Czerwona Jedynka”, rekonstruującego Pułk Piechoty Armii Stanów Zjednoczonych z okresu II wojny. Tam założyła sekcję kobiecą, odtwarzającą korpus pielęgniarski Army Nurse Corps.
 
– Na aukcjach i na targach we Francji i Belgii kupowałam mundury kobiece, niektóre miały numer i nazwisko pielęgniarki. Poprzez internetowe amerykańskie archiwa udało mi się namierzyć niektóre fakty z ich życia – gdzie pracowały, jak zginęły, jakim orderem je odznaczono. Ubierać taki mundur to jak wchodzić w czyjąś skórę.
Grupa rekonstrukcyjna „V for Victory”, którą Emi założyła, bierze też udział w rocznicach związanych z wojną. – Niedawno byliśmy na 69. rocznicy wyzwolenia czeskiego Pilzna przez armię amerykańską. Podszedł do nas amerykański weteran. Powiedział, że odwalamy kawał dobrej roboty, pielęgnując pamięć o wydarzeniach, o których świat dzisiaj nie chce pamiętać. To największy komplement, jaki kiedykolwiek otrzymałam.
 
Mieszkanie Emi to mini-muzeum II wojny światowej. Oprócz wyposażenia szpitala polowego, apteczek, mundurów, hełmów, furażerek, pełno w nim wiekowych radiostacji i urządzeń. To akurat hobby chłopaka Emi, zajmującego się łącznością w stowarzyszeniu. Nie wspominając, że pod ich blokiem często parkuje Willys
z 1943 roku – ulubieniec ojca Emi.
– Naszym marzeniem jest wyjazd do USA i przejazd szlakiem muzeów II wojny światowej. Od europejskich uczestników wojny Amerykanów różniło to, że dbali o bezpieczeństwo swoich ludzi, kobiety zawsze były z dala od linii frontu, miały zapewniony szacunek i bezpieczeństwo. Dzisiaj dba się o pamięć tych bohaterów. A ja dokładam do tego swoją cegiełkę, co napawa mnie dumą i daje megasatysfakcję.
 
 
P1020648
Fikołek w zbroi
Michał Morowiec / handlowiec
Obraz: archiwum Michała

Zanim założył swoją pierwszą zbroję wykutą przez ojca, kowala artystycznego, nosił leginsy. Bo jak zaczynał 14 lat temu swoją przygodę z Grunwaldem, mroki średniowiecza nie były jeszcze tak spenetrowane, a ówczesne uzbrojenie dostępne. Dzisiaj poświęca rycerstwu każdą wolną chwilę i pieniądze. Jak nie trenuje walk rycerskich, to ćwiczy kondycję, żeby mieć krzepę na polu bitwy. No i siłę podczas weekendowych turniejów, których zasady oparte są o traktaty średniowieczne.
 
– Rycerze to była niegdyś szanowana grupa zawodowa – tłumaczy Michał. – I była mniej skąpana we krwi, niż nam się wydaje. Na polach bitwy zwykle ginęli giermkowie i pachołkowie, ranny rycerz był natychmiast zabierany i opatrywany. My dzisiaj przestrzegamy zasad, które niegdyś w prawdziwych walkach nie były zbytnio respektowane – np. nie uderzamy w nieosłonięte części. W średniowieczu rycerze od siódmego roku życia ćwiczyli dzień w dzień. My trenujemy dwa razy w tygodniu. Ale jak ktoś traktuje poważnie tę zabawę, dba o kondycję, bo już samo noszenie zbroi to nie lada wyzwanie.
 
Nie rozstaje się z noszoną na szyi srebrną zawieszką w kształcie herbu – symbolu Bractwa Rycerskiego Zamku Olsztyn (brzo.olsztyn.pl), którego jest prezesem. Po godzinach wdziewa wartą 10 tys. zł 25-kilogramową zbroję, a pod nią trzywarstwową izolację – lnianą bieliznę, na to wełnę, a na wierzch dodatkowo pikowany kaftan. Całość działa jak ubranie termiczne – odprowadza wilgoć, więc rycerz nie odczuwa upału na polu bitwy, nie obciera go zbroja, a ciosy są „amortyzowane”.
– Zbroje, choć dużo cięższe od wyposażenia współczesnego żołnierza, były niegdyś tak skonstruowane, że rycerz mógł robić w nich fikołka – tłumaczy. – My, w epoce komputerów, nie jesteśmy w stanie wymyślić tak genialnych rozwiązań, jakie tworzono w tamtej epoce. I dlatego jest tak fascynująca.
 
Oprócz „umundurowania” Michał ma w domu tarczę z symbolem Chorągwi Pomezańskiej i kolekcję broni średniowiecznej: miecze, tasaki, włócznie, topory, łuki. Przydają się m.in. w zabawach plebejskich organizowanych podczas inscenizacji oblężeń grodów czy turniejów: rzucie toporem, włócznią, turniejach łuczniczych.
Słynna rycerskość i szacunek dla dam to wymysł epoki romantyzmu. Byli prostymi ludźmi nastawionymi na walkę i gromadzenie majątku – opowiada. – My też nie walczymy ze smokami i nie ratujemy księżniczek. Podczas naszych biesiad stoły zastawione są mięsiwem, które nadziewamy na dwuzębowe widelce, popijamy piwo z glinianych kubków albo mocne trunki z pucharów. Bo mężczyzna musi odreagować. Podpalenie zamku czy wioski lub stoczenie walki w pełnym opancerzeniu, to nie to samo, co mecz na Orliku czy przed telewizorem.