Miał umrzeć 27 lat temu. Ważył 38 kilo, a lekarze uznali, że teraz to już wszystko w rękach Boga. Sprawy wziął w swoje ręce – chwycił za sztangę. Dzisiaj ma 71 lat i całą ścianę medali.
Jest jednym z najbardziej utytułowanych ciężarowców-seniorów, nie tylko w kraju.
Wciąż szuka nowych wyzwań. W czym tkwi siła nidziczanina Witolda Tarkowskiego?

– Wzrost?
– Sto siedemdziesiąt.
– Waga?
– Sześćdziesiąt jeden.
– Biceps?
– Nie mierzyłem. Kiedyś było 41. Mimo że się stale trenuje, to z wiekiem masa ubywa – mówi.
Choć parametry brzmią nieco cherlawo, to Witold Tarkowski
i tak połamał stereotypy, które można byłoby przypisać facetowi urodzonemu 29 kwietnia 71 lat temu. A swoją chorobową przeszłością obala wiele medycznych wyroków.
Jest bykiem. Z krwi i kości. I z horoskopu. A jak czytam, zodiakalny byk potrafi znaleźć siły i środki, by zrealizować swoje pragnienia.
Pragnieniem Tarkowskiego jest sprawdzanie granic i wystawianie ich na próbę z innymi. Ze środkami na ich realizację już gorzej, ale poddają się tylko słabi. Byki są ambitne.

O nikomu nie znanym nidziczaninie głośno zaczęło się robić, kiedy pięć lat temu pojechał do Austrii na mistrzostwa Europy w podnoszeniu ciężarów. Tego samego roku w Nidzicy przy Towarzystwie Sportowym Nida powstała sekcja ciężarowa, której został kierownikiem (trenuje w niej 22 młodych sportowców). Na zawodach tej rangi wystartował więc jako kompletny żółtodziób, a przywiózł srebro w swojej kategorii wiekowo-wagowej.

Tego sezonu poszedł Tarkowski jak taran. Do wicemistrza Europy dorzucił swój pierwszy tytuł mistrza Polski i skonfrontował swoje wyniki w mistrzostwach świata weteranów. Tam, wśród zawodników z 42. krajów, przyjechała grupa mocnych Azjatów, byłych zawodowców. Tarkowskiemu sięgali do ramion, więc wtedy pierwszy raz zderzył się ze słowami fachowców: pan jest za wysoki do swojej kategorii wagowej.
Azjaci zgarnęli podium. Tarkowski wycisnął ze sztangi szóste miejsce.
I tak zaczął brylować na światowych pomostach facet, który skończył wtedy 66 lat, a 22 lata wcześniej, leżąc w białostockim szpitalu, poprosił żonę, by przyjechała z trójką dzieci, bo – jak mówił – czuję, że to koniec.
Zaczęło się od żółtaczki, potem stanu zapalnego trzustki. I problemem z diagnozą. Rak? Może nie rak? Ze szpitala w Nidzicy trafił do Szczytna. Stamtąd do Białegostoku.

Wycięli mu kawał trzustki i dwunastnicy. Wyszedł ze szpitala, ale jeszcze szybciej tam wrócił. Wysiadła już wątroba. Nie przyjmował pokarmów. Po ośmiu miesiącach w łóżku całkowicie zanikły mięśnie. A pojawiły odleżyny. Ważył 38 kilo. – Pielęgniarz biegał ze mną po schodach jak z dzieciakiem na rękach – wspomina. Lekarze mówili, że wszystko teraz w rękach Boga.
A on którejś nocy krzyknął na cały hol: – Jestem głodny!
Zszokowane pielęgniarki zleciały się z tym, co miały w swoich torbach i lodówce. – Kiedy nabrałem masy, wypuścili mnie na przepustkę do domu – dodaje.
– Ile pan ważył?
– Czterdzieści osiem. Powiedziałem sobie: cholera, jak nic
z tym nie zrobię, to i nic z tego nie będzie. Może uda mi się to przez sport – sondował.
W szpitalu, a dokładnie w szpitalnej świetlicy, w której można było palić, zgasił ostatniego w życiu papierosa. Jeszcze zanim tu trafił, przyznaje bez wstydu, że palił i 60 sztuk ekstra mocnych dziennie.
Fajki zamienił na kolarzówkę. Wkrótce robił trasy Nidzica-Olsztyn. 110 km w obydwie strony.
– Zwyczajnie zacząłem się ruszać: rower, siłownia. Od zawsze ciągnęło mnie do sportów siłowych, jak tylko poszedłem do szkoły średniej w Ostrowi Mazowieckiej.
Szczęśliwie w wojsku trafił na przełożonego-ciężarowca Jana Bochenka, brązowego medalistę z igrzysk w Rzymie z 1960 roku. Tarkowski zagadnął wtedy do niego: wziąłby mnie pan kapitan w swoje obroty. Był rok 1968.
Siedzimy w mieszkaniu Tarkowskich na czwartym piętrze bloku nidzickiego zatorza, Witold właśnie wyszperał mi
z szuflady dyplom „dla starszego szeregowego Tarkowskiego za II miejsce w trójboju olimpijskim – 295 kg”.
Krzepę i dryg do sportu miał od zawsze. Urodził się w Velschenhagen, dzisiaj zachodniopomorskie. Potem mieszkał z rodzicami nad jeziorem Lubieńskim. Żeby dostać się na drugą stronę, często robił to wpław. Ze swoją matką jeszcze na rok przed jej śmiercią (miała wtedy 81 lat) obydwoje przepłynęli wzdłuż
jezioro Szkotowskie pod Nidzicą. Mierzy 980 metrów.

Osiem lat temu wyszperał informację o maratonie pływackim w Mrągowie. 3600 metrów po jeziorze Czos, na starcie zawodnicy z licencjami. Też się zapisał. Dopłynął ostatni i to już po zakończeniu ceremonii. Na plaży było… pusto. „Zrobiło mi się przykro, bo myślałem, że przy organizacji takich imprez nie chodzi tylko o zwycięstwo, ale o sam udział i chęć pokonania własnych słabości” – powiedział wtedy lokalnej gazecie.
Na siłownię zaczął chodzić od 1992 roku, jak tylko pierwsza taka powstała w Nidzicy. Ale i siłowanie zaczął w terenie.
Ma swoje miejsce, w którym zgromadził polne kamienie, ponad setkę. Różne. Podnosi je, przepycha i rzuca nimi. Kręci go, że każdy ma inny kształt i trudno utrzymać je w rękach.

Na mało których zawodach siłowych Tarkowskiego nie widzieli. Na II otwartych mistrzostwach w pompkach w Gorzowie Wielkopolskim zajął piąte miejsce, ale nie było podziału na kategorie wiekowe. W pół godziny zrobił 712 pompek. W swojej kategorii wagowo-wiekowej ustanowił, co prawda nieoficjalny, rekord świata w wyciskaniu na ławeczce. Startuje w podciąganiu na drążku. Ostatnio złapał bakcyla na kettle. Macha nimi nawet kiedy siedzi przed telewizorem. 12- albo 16-kilogramowymi. Na 30 maja zaplanował start w pucharze Warszawy.
W samych ciężarach w pięć lat uzbierał trzy tytuły mistrza Polski, dwa tytuły wicemistrzowskie oraz dwa wicemistrzostwa Europy (to ostatnie wciąż aktualne) i brąz na dokładkę.

Jest aktywny i poszukujący. Rok temu zainteresował się, by i w Nidzicy zorganizować zawody Senior Games, właśnie dla siłowych dyscyplin. Z ramienia gminy dostał upoważnienie do rozmów z organizatorami – Urzędem Marszałkowskim. Temat dopiął, choć data niefortunnie pokryła się z mistrzostwami świata seniorów w Kopenhadze, więc nie ściągnął tylu zawodników, na ilu się przymierzał.

Trzy lata temu sam też wystartował w Senior Games, ale w… lekkoatletyce. Przywiózł siedem medali: cztery złote, dwa srebra i brąz. Konkurencje? Od sprintów po oszczep. – Brąz wywalczyłem w pchnięciu kulą i był dla mnie najcenniejszy, bo rywale ważyli po sto kilo – wtrąca, głaszcząc się po łysej prawie głowie.
Z kolei w Spale na Halowych Lekkoatletycznych Mistrzostwach Polski Weteranów na 200 metrów biegł po rekord Polski w swojej grupie wiekowej, tak przynajmniej wskazywał ostatni międzyczas. Bo po nim… potknął się. – Lekarka opatrzyła mój zdarty bok i rzuciła: „no to chyba już koniec, co?”. A ja do niej: „nie, nie, ja zaraz w trójskoku startuję”. Rozgrzałem to wszystko porządnie i poprawiłem swój życiowy wynik, z 9,38 na 9,54. Ale cholera i tak czwarte miejsce zająłem – nie może sobie darować.

Zawody wykańczają go, ale finansowo. Zwłaszcza te zagraniczne.
A sponsorzy? Jeśli już zainteresuje ich tematem, to najpierw musi wysłuchać, w jak ciężkiej są kondycji finansowej.
– Raz poczułem się, jakbym przyszedł po drobne na piwo – nie kryje. I głaszcze się po tej łysinie. To jak tik filmowy. Zresztą Witold Tarkowski miał niedawno epizod z kamerą. Grzegorz Markowski nagrał teledysk dla Senior Games.
Tarkowski jest w nim jednym z bohaterów. – Znajomi myślą, że po takim teledysku, to już kupę kasy zgarnąłem.
A on bez wstydu opowiada o zbieraniu puszek. Ale – zaznacza – bez nurkowania. Kiedyś nieźle dorabiał z grzybów, ślimaków i ziół, dzisiaj słabo opłacalnych. – Kurki, cholera, dwa sezony już nie było – ubolewa. Z tematem winniczków wkręcił się kiedyś do dużego odbiorcy, ale się skończyło. W dwa dni potrafił dostarczać po 140-160 kilo.

Bez zawstydzenia opowiada też, jak do banku idzie po pożyczkę na zawody. W jednym już nawet nie zadają dziwnych pytań. Znają sprawę.
Rozmowę o pieniądzach żona Wanda przeplata prezentacją wielkiej przezroczystej puszki w jednej trzeciej wypełnionej pięciozłotówkami. – Cała rodzina już wie, że zamiast prezentów na różne okoliczności, każdy wrzuca tyle piątek, ile uważa – wtrąca.
Tak zbiera na zawody.

O czasach choroby mówi: to przeszłość, temat zamknięty. Choć na badania co jakiś czas powinienem pójść. Ale jakoś nie pamiętam.
O diecie sportowca: słyszę swój organizm, jak mam na coś ochotę, to muszę to zjeść.
O czym myślę, jak się budzę? Żeby podgrzać mleko i zalać płatki kukurydziane.
Kim chciałbym być? Leśnikiem. Natura, las i woda to moje życie.

Co mi chodzi po głowie? Żeby usłyszeć hymn i zobaczyć wciąganą na maszt flagę. Była teraz możliwość, w kwietniu na mistrzostwach Europy w Walii. Popatrzyłem na listę startową i mówię sobie: kurczę, ale okazja.
Znów pogłaskał się po głowie.

Tekst: Rafał Radzymiński, Obrazy: Joanna Barchetto