Kiedy stoję koło tych jodełek na działce na mazurach to czuję, że moje ciało jest tam, gdzie powinno być. Odzyskuję wzorcowe zapisy szczęścia i gdy w takim nastroju wyjeżdżam to jestem w stanie odwołać się potem do tego uczucia w przeróżnych sytuacjach – mówi Leszek Możdżer. Kiedy padły już wszystkie odpowiedzi na pytania, wzięliśmy szpadel pod pachę i zaprowadziliśmy artystę do lasu. 

Leszek Możdżer wcale nie kryje, że najbliższą mu postawą jest sięganie po naturę i skontaktowanie się z nią.

MADE IN: Przychodzi Możdżer do fryzjera i co mówi, do ramion proszę?

Leszek Możdżer: Nie chodzę do fryzjera. Strzygę się od przypadku do przypadku i tak się składa, że robią to moje przyjaciółki. Mają takie umiejętności.

KLIKNIJ, aby posłuchać naszego podcastu
MADE IN Warmia & Mazury Podcasts

Widzimy, że podczas koncertowania włosy przysłaniają ci klawiaturę.

Ale w tych długich włosach chodzi o to, by się trochę odizolować od publiczności i zostać we własnym świecie. Nie rozpraszają mnie wtedy impulsy płynące z zewnątrz.

Dwa kwadranse temu zszedłeś ze sceny po koncercie. W którym momencie następuje u ciebie ten zjazd adrenaliny i emocji?

Po północy (rozmawiamy po godz. 20 – red.). Teraz jest jeszcze silny wyrzut dopaminy, serotoniny, adrenaliny i innych substancji stresowych. To jest taka swoista mikstura. Przed koncertem dobrze jest się trochę pobać i wtedy organizm produkuje te wszystkie komponenty oraz chemię, która pomaga szybciej reagować. Strach i trema są więc bardzo korzystne, bo organizm wytwarza te chemiczne pierwiastki, które zwiększają refleks i reagowanie. A podczas koncertu wytwarzają się wszystkie te szczęściodajne eliksiry, więc później ta mieszanka musi się w organizmie uspokoić. A z tym jest różnie.

Czyli?

Zależy od koncertu, jak duży był wyrzut tej chemii. Udowodniono już, że wszystkie te substancje, które wytwarzają się podczas stresu, organizm najlepiej usuwa w czasie snu. Więc zdarza mi się po trasie koncertowej spać po parę dni.

Ale coraz lepiej radzę sobie z wychodzeniem na scenę i coraz mniej kosztuje mnie to chemii w organizmie.

W jednym z felietonów w Jazz Forum napisałeś: żeby w studiu nagraniowym była ta podjarka i żar, które są na koncercie…

Choć wtedy traci się precyzję. Na koncercie jest miejsce na spontaniczność. Im większe emocje, tym trudniej utrzymać formę. Bioelektrycznie ujmując – przez ciało przepływa większa ilość prądu i trudniej jest o kontrolę ściśle organizacyjną: trafianie w odpowiednie klawisze, utrzymanie tempa, utrzymanie formy utworu, pojawiają się pamięciowe problemy, że jak za mocno oderwę się i popłynę za emocjami to zapominam tekstu, itd. Więc tę równowagę trzeba jednak zachowywać. Ale to też praca duchowa. Te zajęcia paramedytacyjne, które pomagają obserwować przepływy emocji w organizmie, później ułatwiają też pracę na scenie.

Przy „Błękitnej rapsodii” Gershwina zahipnotyzowałeś publikę filharmonii niemal dziesięciominutową improwizacją. Ona jest wówczas właśnie stanem umysłu?

Ja już improwizuję tyle lat, że nie do końca mam świadomość tego co robię. W moim przypadku ta wiedza tak skompresowała się, spakowała i wskoczyła na inną rozdzielczość, że ja już nie mam do niej dostępu z poziomu myślenia. Rozpakowanie tego kosztowałoby mnie sporo wysiłku, by zrozumieć co tak naprawdę się w czasie tej improwizacji dzieje. Ja już nie jestem w pełni jej świadom.

Więc gdzie jest twój umysł w czasie improwizacji?

Ogólnie nadaje jakiś kierunek, a moje ciało już tak jest wytresowane, że wie co z tym zrobić. Ja już nie jestem w stanie skontrolować każdego uderzenia, ruchu ręki. Działam intuicyjnie i operuję pewnymi blokami. Ciało ma też swoje zapisy. Ja od piątego roku życia gram na fortepianie, więc tam są bardzo głęboko zakodowane pewne działania ciała fizycznego do których ja podczas koncertu nie mam już pełnego dostępu.

Więc czasami sam jestem zaskoczony tym co wychodzi.

Zdarza ci się ratować właśnie improwizacją?

Nawet bardzo często. Dzięki temu, że mam taką furtkę w umyśle, to grając np. muzykę klasyczną, mogę w każdej chwili skręcić w improwizację. Daje mi to olbrzymie możliwości. Tym bardziej, że wypadałoby, żeby człowiek uważany za improwizatora, wplatał tę improwizację do klasyki.

Muzycy klasyczni też potrafią improwizować, ale przez to, że nie ćwiczą tej umiejętności, ona jest w zaniku.

Sam często podkreślasz, że czysta klasyka to granie cudzych nut, a jazz i improwizacja uwalniają umysł.

Pytanie czy w ogóle umysł jest własny. Czy to nie są jakieś podłączenia pod zapisy w biopolu – mistycy nazywają to polami energoinformacyjnymi. Nawet obserwując jakąś osobę można zobaczyć, że w zależności pod co ona się podłącza, to tak właśnie się zachowuje. To swego rodzaju gotowe podzespoły myślenia z przeróżnymi działami. Zależnie od tego z kim się rozmawia, wpada się czasem z drugą osobą w rezonans i zaczyna się mówić inaczej. Jak się pójdzie w inne środowisko, to też się mówi i zachowuje inaczej. Jest niekiedy takie uczucie, że nie ma miejsca na własną prawdę. Emisja światopoglądu naszego rozmówcy czasem jest tak silna, ta bioelektryka jego organizmu jest twarda niemal jak stal, że nie ma tam miejsca na wyrażenie własnej opinii i można jedynie pokiwać głową, przyznać mu rację – mimo iż się z nią nie zgadzasz – i odejść. Utrzymujesz taką osobę w jej śnie.

Udzieliłeś w ostatnich latach wywiadu, w którym dziennikarz nie zapytał cię o to granie na bosaka?

Nie przypominam sobie.

Granie na boso jest wizerunkowo ciekawe, bo podczas oficjalnej imprezy wyjście na scenę powoduje złamanie konwencji. Od razu w wielu osobach powoduje rozpadnięcie się części światopoglądu. To bardzo korzystne, bo przez te powstałe szczeliny mogą wejść nowe treści.

Ale to granie na boso to też jest taki sygnał, że jestem częścią natury. Lepiej słyszę, bo ciało ma wewnątrzkostne przewodzenie dźwięku. On dochodzi do mojej świadomości również przez ucho wewnętrzne.

Powiedziałeś nam kiedyś, że to też wyraz tego, że nie istnieje konflikt między naturą, a kulturą.

Gospodarka korporacyjna żyje z konfliktu między kulturą, a naturą. Myślę, że jako ludzkość będziemy ten etap powoli już zamykać. Dla kogoś kto ma odwagę sięgnąć po swoje własne przemyślenia, jest to dzisiaj oczywiste, że ten konflikt natury z kulturą jest idiotyczny i samobójczy.

Mamy tu taki twój cytat: „prowadzę poszukiwania mające na celu zrozumienie systemu polityczno-finansowego w którym żyję, za czym idzie redefinicja funkcji artysty i jego roli we współczesnym świecie”. Jakie są efekty tych rozważań?

Takie, że coraz intensywniej poruszam się w strefach abstrakcji. Jest dużo kierunków oficjalnej narracji, nie żyjemy już w świecie jednolitym. Porozumiewanie się z ludźmi uniwersalnym językiem wymaga wejścia na pewne poziomy abstrakcji i dzięki temu, że muzyka jest językiem abstrakcyjnym, mam szansę porozumiewać się z publicznością pomimo różnic przekonań dotyczących materii. A myśli i idee to też pewnego rodzaju materia, można nimi handlować, rozpowszechniać, walczyć za ich pomocą.

Kiedy w twoim życiu pojawiła się potrzeba kontaktu z lasem? Nawiązujemy też do naszej sesji z propozycji której bardzo się ucieszyłeś.

Do lasu poszedłem kiedy zawiodłem się na propozycjach systemowych i kiedy zorientowałem się, że brnięcie w stronę sukcesu, którego wizję roztacza przede mną system, wiąże się z bardzo dużą ilością cierpienia i zawodu. Wtedy zrozumiałem, że właściwą postawą będzie sięgnięcie po naturę i skontaktowanie z nią. Wypaliła się więc u mnie konwencja pewnego działania. Poczucie własnej niemocy, które jest konieczne do jakiegokolwiek samorozwoju, spowodowało, że nabrałem pokory właśnie wobec myśli Stwórcy. Chcę czuć się częścią tego wielkiego systemu, który został stworzony przez ogromną inteligencję zarządzającą rzeczywistością.

Czy masz potrzebę przyjmowania postawy człowieka walczącego o świat, czy raczej bliższa ci jest postawa mnicha skrytego w niedostępnej górze?

Kiedyś miałem takie potrzeby, by przyjmować pozycję nauczyciela, ale w tej chwili sam nie wiem czy mam rację i czy rzeczywiście mówię prawdę. A jak mówię prawdę, to czy ta prawda jest wysokiej jakości.

Leszek Możdżer byłeś właścicielem znanego klubu w Sopocie.

czy ta przygoda rozczarowała cię?

Nie tyle rozczarowała mnie, co straciłem mnóstwo pieniędzy. To był wyraźny sygnał od losu, że biznes nie jest moją życiową drogą. Ale jak patrzę na te procesy, które wydarzyły się w mojej świadomości po doświadczeniu tej porażki, to nastąpiło bardzo głębokie przebudzenie, które warte jest wszystkich pieniędzy. Jestem wręcz zadowolony, że tyle forsy straciłem właśnie po to, by się przebudzić. Zacząłem odkrywać prawdę leżącą poza światem oficjalnie podawanych pozorów.

Te porażki, kiedy traci się wszystkie pieniądze, uczą poczucia wolności i niezależności od scenografii świata zewnętrznego. Jak to mówi Sergiusz Łazariew: tylko to marzenie może się spełnić, które nie uczyni z ciebie niewolnika.

To może teraz sięgniemy po cytat z wywiadu z tobą z Malemena, który przynieśliśmy: „próbowałem w życiu wszystkiego włącznie z narkotykami i nic nie jest lepsze od muzyki”. Wywiad jest z 2013 roku. Podtrzymujesz tezę?

Chętnie przy niej obstaję. (śmiech)

Jeśli mówimy o muzyce, to o zjawisku rezonansu, które zachodzi nie tylko w przestrzeni materialnej, ale i duchowej. Można więc ewoluować z tym stwierdzeniem, że muzyka jest tak naprawdę życiem. Bo skoro rzeczywistość jest falowa i oparta na wibracjach, bo każdy atom produkuje jakąś falę o jakiejś częstotliwości, to jest rzeczywistość materialna. A jest jeszcze rzeczywistość emocjonalna, energetyczna, bioelektryczna i tam też zachodzą zjawiska rezonansu, więc mówimy o współbrzmieniach, czyli o muzyce. Wszystko ma jakąś swoją częstotliwość, a więc jest muzyką. Nawet jeśli dźwięk leży poza naszym zakresem słyszenia, to nadal jest dźwiękiem.

No właśnie, to teraz pora zadać pytanie od fanki-Anki. A pyta tak: „emocje według ciebie mają swoją częstotliwość, a która emocja jest dla ciebie najbardziej uciążliwa, destrukcyjna?”.

Hmm… to jest bardzo dobre pytanie. Odpowiedzi na nie udzielił we wszystkich swoich książkach David R. Hawkins, który stworzył mapę świadomości. Wystarczy spojrzeć na dół tabeli i mamy tam poczucie winy, apatię, żal, złość. To są częstotliwości, które zawierają w sobie najmniejszą ilość szczęścia. Ale są to stany tymczasowe, służące do rozpęknięcia się dotychczasowej psychiki, bo często tylko tak można do niej wprowadzić nowe treści.

To jest oczywiste, że jak się wchodzi w te negatywne stany to ciało zaczyna więdnąć. A im bardziej wiotczeje i zaczynamy mieć odpływ energii z organizmu oraz poczucie niemocy, to świadczy o tym, że mamy do czynienia z emocjami, które nas odciągają od procesu życia, czyli od Boga.

Jaki jest kulinarny przepis na Leszka Możdżera? Z czego powstałby Leszek Możdżer?

Tak symbolicznie to ogień, woda, ziemia i powietrze.

(…) To jest pytanie, które chce mnie pożreć.

Dużo osób chciałoby ciebie pożreć, a nie mają przepisu.

Może właściwą odpowiedzią byłaby mizeria. Sam bardzo ją lubię. Ona bardzo mocno mnie reprezentuje, więc jakby zgłosiła się do mnie firma produkująca mizerię, to ja chętnie mogę ją reklamować.

Mazury Leszka Możdżera

Często bywasz w Olsztynie, bo ten region znaczy dla ciebie coś więcej niż tylko miejsce do zagrania koncertu. Z jakimi emocjami wyjeżdżasz za każdym razem?

Nawet kupiłem działkę nieopodal Iławy na której spędzam coraz więcej czasu. Im jestem starszy i bardziej kumaty, tym bardziej jestem w stanie zrozumieć np. Olsztyn. Nawet w tej tkance miejskiej czuje się naturę i prawa przyrody. Jeśli ludzkość zacznie zamieszkiwać miasta oderwane od natury, to będzie bardzo źle, niebezpiecznie.

Lubię tu przyjeżdżać, bo tu jest wszystko takie nienapuszone.

Planujesz teraz więcej życia zostawiać na Warmii i Mazurach?

Zdecydowanie tak. Na razie mam domek letni, ale jak tylko uda mi się uzyskać wszelkie pozwolenia, to myślę, że właśnie tutaj wyląduję. Tutaj naprawdę wypoczywam i się napełniam. Jak stoję koło tych jodełek na swojej działce to czuję, że moje ciało jest tam, gdzie powinno być. Tam odzyskuję wzorcowe zapisy szczęścia w ciele. Kiedy w takim nastroju wyjeżdżam to jestem w stanie odwołać się potem do tego uczucia w przeróżnych sytuacjach.

Rejon Iławy ściągnął cię za sprawą twojego stroiciela?

Tak, to Mirek Mastalerz, który jest nieokrzesanym raptusem i jowialnym, krotochwilnym pasjonatem z niebywale wrażliwą artystyczną duszą. To on poznał mnie kiedyś z mieszkającym w Olsztynie malarzem Alfonsem Kułakowskim, którego pokochałem szczerą braterską miłością, zresztą z wzajemnością.

Największą siłą Alfonsa jest spojrzenie jego przepastnych błękitnych oczu. Kosmiczna mądrość, która bije z tych źrenic. Pomijam już tu jego twórczość, która jest wstrząsająca i działa na mnie jak słońce. Ma piękne barwy. Alfons zmartwychwstał kiedy spaliło się kilkaset jego obrazów, co świadczy o potędze jego ducha. Wrzucił jeszcze wyższy bieg.

Co was tak scaliło?

Jesteśmy artystami, którzy robią w częstotliwościach. Dźwięki mierzone w są w hercach, a kolory w terahercach. Muzyka i malarstwo to pokrewne dziedziny.

W domu masz obrazy?

Tam gdzie mieszkam akurat na ścianach mam bardzo dużo instrumentów. Mam trochę obrazów, bo lubię przebywać wśród dzieł. Każdy obraz ma swoją wibrację i emisję jakiejś treści. Czasem jak odwiedzam ludzi, a w domach widzę puste ściany to dziwię się, że im czegoś nie brakuje. Malarstwo jest mi potrzebne w życiu codziennym.

Widzieliśmy prywatny filmik jak w pracowni u Alfonsa Kułakowskiego grasz etiudę rewolucyjną Chopina na mocno kulawym pianinie.

Jak w towarzystwie znajdzie się pianino to czuję się przy nim o wiele korzystniej.

I co grasz tak dla przyjemności w tym towarzystwie?

Zależy od formy i nastroju, ale też wyczuwam oczekiwania osób w otoczeniu, by sprawić i im trochę przyjemności.

Podpuszczają cię?

Zawsze. Nawet bywają takie pułapki, że np. zapraszają mnie na wernisaż, a tam jest już przygotowany fortepian.

Jak w „Misiu”: przechodziłem właśnie z tragarzami.

(śmiech) Dokładnie. Dlatego parę razy zdarzyło mi się uciec. Spontanicznie z przyjemnością siadam do klawiatury, a jeśli już pokątnie są rozpuszczone wici, że Możdżer zagra, to wymaga to ode mnie zupełnie innego rodzaju mobilizacji, więc zdarzyło się, że występu jednak nie było. Uciekłem.

A propos grania to czasem rozmawiamy o twojej bazie danych, którą masz w głowie. Ilość projektów z muzykami, utworów, które grasz, komponujesz… Masz jakieś dyski zewnętrzne?

Muzyka jest systemem dwunastkowym, czyli takim, którym ludzie od zawsze się posługiwali. Jest więc tak dzielona matematycznie i opanowanie tego systemu powoduje wrażenie, że umie się wszystko. Tak naprawdę poruszam się więc w matematycznym systemie, który rozumiem, dlatego nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Wystarczy pojąć system dur i moll i wtedy ilość danych jest nieprzebrana, bo żongluje się tylko dwunastoma dźwiękami.

Twoje 50. urodziny 23 marca 2021 roku – swoją drogą Michał też jest z 23 marca…

Michał: …a ty z 21 marca.

No to dobra ekipa.

Skończysz pół wieku, z czego 45 lat za klawiaturą. Nie dziwimy się więc, że zdarza ci się zakomunikować, iż poza graniem na fortepianie i leżeniem na trawie nic innego nie umiesz.

Trzeba jeszcze zdefiniować termin „potrafić”. Ja ostatnio mam coraz większy dar odczytywania sytuacji i odnajdywania się. Przez to, że uprawiam samoobserwację, zauważam prąd płynący w moim ciele. A jak zauważa się prąd płynący we własnym ciele, to też i zauważa się prąd płynący wokół tego ciała.

Co prawda jestem początkujący w tych kwestiach, ale to jest cenna umiejętność: wyczuwania atmosfery, telepatycznych impulsów. To co jest we mnie najcenniejsze, to to, że szczerze oddaję się Bogu. Właściwie nic więcej we mnie cudnego nie ma. Nie bez powodu Bóg powołał mnie do istnienia i moim zadaniem jest przyzwoicie grać na fortepianie, więc staram się tego nie spieprzyć.

Na twoich koncertach dzieją się rzeczy o działaniu wręcz terapeutycznym.

Chciałbym, żeby podczas moich koncertów znikało wszystko co jest wymyślone.

Jest lepszy i gorszy wiek dla tak intensywnie grającego pianisty? 

Mam wrażenie, że najlepsze dopiero się zaczyna. Po latach uprawiania tego zawodu mam już sporą intuicję, pojawia się taka małpia zręczność, że pewne rzeczy na klawiaturze, które latami mi nie wychodziły, zaczynają nagle spontanicznie wychodzić. Oprócz tego muzykę i swoją twórczość przestaję też traktować osobiście, czyli nie jestem przywiązany do efektów swojej pracy, co powoduje poczucie luzu. No i całe to uprawianie muzyki kosztuje mnie coraz mniej wysiłku, a daje coraz więcej przyjemności. Więc nadchodzi dla mnie bardzo dobry czas.

Ale jeśli już ciało będzie miało mniej tego potencjału bioelektrycznego to przerzucę się na jakieś syntezatory, zapuszczę długą brodę, otoczę się utalentowanymi muzykami, którzy za mnie wykonają tę ciężką robotę, a ja będę to tylko grał pojedyncze dźwięki i firmował to wszystko swoim nazwiskiem. Ale oczekuję teraz bardzo dobrych czasów dla Leszka Możdżera.

Co sprawiło, że na pewnym etapie zmieniłeś imię z Lesława na Leszka?

To było tak, że nagrałem pierwszą płytę dla wytwórni Polonia Records – „Chopin” i producent stwierdził, że da na okładce Leszek, a nie Lesław. Próbowałem mu tłumaczyć, że nie jestem Leszkiem, bo w papierach mam Lesław, ale on powiedział: „jaki z ciebie tam Lesław, jesteś Leszek i koniec”. No i kiedy już zobaczyłem płytę ze swoim nazwiskiem na okładce to poszedłem do urzędu stanu cywilnego i zmieniłem imię. Jest to oczywiście mniej korzystne imię dla mnie, powodujące szereg numerologicznych i emocjonalnych komplikacji, ale dzięki temu chyba mocniej i szybciej się rozwijam. Z imieniem Lesław byłbym po prostu nudnym muzykiem ogólnie pojętego nurtu muzyki polskiej. A wraz z imieniem Leszek w moim życiu pojawiło się dużo różnych rezonansowych komplikacji. Ale jestem z tego zadowolony, bo dzięki temu moje życie jest ciekawsze.

Serwujesz sobie co jakiś czas głód grania?

Zdarza mi się nawet po parę dni nie ćwiczyć. Granie codzienne nie jest dobre dla psychiki. Ale ilość nacisków z zewnątrz, bym zajmował się muzyką, czy to grał, czy komponował, nagrywał, akompaniował, jest bardzo duża i płynie od osób, które kocham, albo od osób, które próbują mnie przekupić. Nie ukrywam, iż obydwa te argumenty bywają przekonujące.

Wspomniałeś o zdolnych muzykach, którymi może kiedyś się otoczysz. Opowiedz o studiu, które zbudowałeś i wpuszczasz do nich właśnie utalentowanych ludzi.

Do budowy własnego studia zainspirował mnie Phil Manzanera, gitarzysta Roxy Music z którym nagrałem jego solową płytę. Swoje mieszkanie w Londynie przerobił na studio nagrań, włącznie z łazienką i sypialnią. Więc kiedy nie wyszła mi budowa studia za miastem na którą straciłem wszystkie pieniądze, postanowiłem, że ze swoim mieszkaniem w kamienicy we Wrocławiu zrobię to co Phil. Co prawda kompletnie nie nadaje się ono teraz do codziennego życia, ale dobrze się w nim czuję i jestem w nim w stanie wyprodukować nagranie muzyczne. Choć przyznam szczerze, że stopień skomplikowania technicznego studia jest tak wysoki, że nie jestem w stanie tego sam obsłużyć. Jeśli chcę je uruchomić, dzwonię po pomoc techniczną do kolegów.

Ale spłuczka w WC w mieszkaniu wciąż działa?

Działa i nawet brała udział w niektórych nagraniach.

Kogo wpuszczasz do studia?

Lubię artystów i pamiętam swoje początkowe doświadczenia zawodowe. Wiem, że pierwsze wejście do studia formatuje świadomość i pozostaje na zawsze w umyśle. Więc cieszę się, że młodych, utalentowanych i ciekawych muzyków mogę wpuścić do studia, bo wiem, że zostawię w ich umyśle ślad. Czasem pomagam, podsuwam rozwiązania. Mi tak pomagał Zbigniew Preisner, Namysłowski, Jan AP Kaczmarek. Nasza pierwsza nagroda z zespołem Miłość na konkursie Jazz Juniors to było właśnie wejście do studia – 30 minut nagrania. Udało się wyprosić drugie 30 i tak powstała nasza pierwsza płyta. Te osoby które były w to zaangażowane na zawsze pozostały w mojej pamięci: Jan Borkowski, Dariusz Kabaciński, Rafał Zieliński, Bogdan Bogiel i inni.

Skoro mi udało się coś zbudować, to z dużą przyjemnością pozwalam korzystać z tego innym. Choć muszę przyznać, że w tym miesiącu po raz pierwszy zacząłem pobierać opłaty za studio.

Może kolejny biznes jednak wypali.

Tak, może wystarczy na prąd.

No, w przeciwieństwie do knajpy, na tej materii akurat się znasz.

Szczerze mówiąc nie mam szacunku do pieniędzy. Pieniądz to ściema, na kawałku papieru narysuje się liczbę 100 czy 200 i to dokładnie tyle znaczy. Tak jak kiedyś plemiona indiańskie przekupiono za pomocą szklanych paciorków, tak teraz nas przekupiono kolorowymi papierkami. Dlatego nie szanuję ich. Staram się mieć pieniądze tylko dlatego, bo ludzie uważają, że jak ktoś tych pieniędzy nie ma, to jest bezwartościowy.

Menadżerka śmieje się, że twój dom to cała Polska, czyli hotele plus samochód. Nad muzyką do filmu: „Ikar. Legenda Mietka Kosza” pracowałeś przeszło rok, mnóstwo nagrywasz, koncertujesz i komponujesz…

…Właśnie teraz w przerwie (rozmawiamy w garderobie filharmonii – red.) pisałem tu na tym sprzęcie utwór na chór i udało mi się dzisiaj skomponować 40 sekund muzyki.

Więc widownia myśli, że na czas przemówień idziesz odpoczywać z napojem letnim na zaplecze, a ty wracasz do pracy.

Letni napój stoi obok instrumentu – przywiozłem sobie zsiadłe mleko ze wsi. A wracając do mojego tempa – jeśli jest zapotrzebowanie na moją pracę, to tylko się cieszyć.

No właśnie, za sprawą koronawirusa praca nad nową płytą trwała rekordowo długo.

Tak, „Just ignore it” miała mieć premierę w kwietniu, ale pandemia sprawiła, że pojawił się czas na dopracowanie jej tak, by być z niej zadowolonym. Nawet miałem taki komfort, że dograłem fortepiany do niektórych utworów, a potem wróciłem do tych nagranych poprzednio, bo uznałem, że jednak są lepsze. Normalnie takiego komfortu nie ma, bo zwykle wyrywa się gorący i rozgrzebany materiał z rąk artysty do produkcji. Więc płyta absolutnie mi się podoba taka, jaka jest.

A gdybyś miał stworzyć swój album życia to jaki on byłby?

Cały czas zmierzam w tę stronę, ale jeszcze nie udało mi się zrealizować tej wizji. Problem polega na tym, że wyobrażenie sobie muzyki w początkowej fazie przybiera formę takiej niedookreślonej mgły, poświaty, pogłosu. I kiedy zaczyna się to realizować technicznie w formie nut czy instrumentów, to przychodzi decyzja: ech, może następna płyta będzie bliżej tego wyobrażenia, które chciałbym zrobić. Więc cały czas dążę. Na razie mam tylko takie przeczucie tej muzyki.

(…)

Niezręczna cisza się zrobiła.

Niezręczna cisza jest tylko w obecności osób, które nie praktykują świadomego milczenia. Niektórzy nie znoszą milczeć i bardzo ciężko się w ich towarzystwie przebywa. Chcą zagłuszyć tę ciszę. A wejście w stan milczenia powoduje konieczność spojrzenia w swoje własne emocje. I tam czasem pojawiają się też rzeczy nieprzyjemne, więc nie każdego na to stać.

Można to też głębiej pociągnąć. Jest jeszcze cisza w umyśle, która polega na wyłapywaniu momentu pomiędzy myślami, tej strefy kiedy jedna myśl się kończy, a druga jeszcze nie zaczyna. I tam jest taka szczelina – jak ktoś jest dobry to może ona trwać i godzinę – w której dopiero można się skontaktować ze Stwórcą. Sprawdzona informacja.

Mówisz o ciszy, ale zatraciliśmy też umiejętność słuchania, bo często słuchamy tylko po to, by wtrącić swoje.

Zauważyłem dość niekomfortową sytuację dla mnie, że jak ludzie spotykają się ze mną to chcą sprzedać swoje najcenniejsze hity, powiedzonka, historie. I ja wtedy muszę milczeć, a też chciałbym coś od siebie powiedzieć. W końcu jestem Leszkiem Możdżerem.

Rozmawiali: Rafał Radzymiński i Michał Bartoszewicz
Obraz: Piotr Ratuszyński