OD LAPOŃCZYKÓW RÓŻNI SIĘ CHYBA TYLKO WEGETARIANIZMEM. Z PSAMI ROZMAWIA W JEDNYM Z INDIAŃSKICH NARZECZY. NORWEGOM DOTRZYMUJE KROKU PODCZAS NAJTRUDNIEJSZYCH NA ŚWIECIE WYŚCIGÓW PSICH ZAPRZĘGÓW. I ZANIM WYRUSZYŁ NA PIERWSZĄ STUPROCENTOWO POLSKĄ WYPRAWĘ ZA KOŁO PODBIEGUNOWE, ZŁAPALIŚMY BIEGNĄCEGO WILKA – MASZERA DARIUSZA MORSZTYNA – W JEGO OSADZIE NA DZIKICH MAZURACH. TRZY TYGODNIE PÓŹNIEJ Z ZAŚNIEŻONYCH GÓR POSŁAŁ WIADOMOŚĆ, KTÓRA POKAZAŁA, CO TO ZNACZY BYĆ PRAWDZIWYM DOWÓDCĄ STADA.

 

19 stycznia 2016 roku, Republika Ściborska, 12 dni do wyprawy

Gałęzie drzew uginają się pod ciężarem śniegu. Na prawo las, na lewo las, pośrodku droga, na której mieszczuchy mogą poczuć, co to znaczy prawdziwa zima. Z tej dziewiczości tzw. Dzikich Mazur wyłania się znak ostrzegawczy: na żółtym trójkącie prócz wykrzyknika nietypowy rysunek, a pod nim wyjaśniający napis PSIE ZAPRZĘGI. Znaczy – jedziemy w dobrym kierunku. Gdy zbliżamy się do Republiki Ściborskiej (gmina Mazurskie Banie, przy wsi Ściborki), przejeżdżamy przez przejście graniczne ze szlabanem, budką strażnika i tablicą PRZEKRACZANIE WSKAZANE. W tej enklawie żyją jej założyciele i jedyni mieszkańcy: Dariusz Morsztyn vel. Biegnący Wilk z żoną Justyną, trzema synami oraz około 40 psami zaprzęgowymi o eskimoskich imionach. No i niezliczoną zwierzyną, tą dziką i tą oswojoną.

 

wilk2

 

Wchodzimy do ich ceglano-drewnianego domu z 1840 roku. Skrzypią dwusetletnie deski, Justyna częstuje herbatą w glinianych filiżankach z logo Biegnącego Wilka i miodem z ich pasieki, na której stoją ule z lat 30., a Dariusz raczy opowieścią nieco młodszą, bo sprzed pół wieku: – Ja to jestem leśny człowiek z dziada pradziada. Wychowałem się w leśniczówce dziadków, na takim odludziu, że nocą pod dom podchodziły watahy wilków, a w dzień, gdy zostawiano mnie w wózku na podwórku, z drzew schodziły wiewiórki i iskały mi głowę – opowiada i już wiadomo, skąd wziął się ten 50-letni maszer, indianista, ekolog, harcerz i survivalista, biegacz długodystansowy, mors, propagator zdrowego stylu życia i chodzenia boso –  by tak wymienić jednym tchem. A skąd Biegnący Wilk? – Psy były ze mną od zawsze, to właściwie moje drugie oblicze – stwierdza z pełną powagą. – Dlatego dom musi być przy lesie i nie takim, że przez cztery kilometry się ciągnie i koniec. Ludzie teraz nie czują nawet zmian pór roku, tak opakowali się w cywilizację. To jakiś obłęd. Mnie nowoczesność nie zachwyca, zmuszam się do napisania smsa. Za to dobra siekiera, nóż – o, to zakochany jestem!

– A co z Internetem? – dociekam.

– Traktuję go jako normalne narzędzie. Użyteczne, ale w hierarchii jest oczywiście niżej od noża i siekiery – śmieje się. – Jestem pozytywnym fanatykiem wsi, kultur tubylczych, prawdziwego człowieka, który żyje według prostych mechanizmów. Nasza ziemia od 30 lat nie widziała chemii, zjesz marchewkę prosto z ziemi, piach zgrzyta w zębach, ale wiesz, co jesz. Podobnie jest na naszych wyprawach – dotykamy tam czegoś archaicznego. Robię to, co Eskimosi od jakiś 15 tys. lat. Oczywiście posiadamy inny sprzęt, bo jesteśmy w XXI wieku, ale resztę mamy po prostu w genach, od pokoleń. Norwegowie to w sobie pielęgnują, powinniśmy się od nich uczyć! Zwłaszcza polscy drogowcy – żartuje i z zachwytem opowiada o twardym ludzie lapońskim. O 70-latce, dla której śnieżyca na wyścigu to norma i była zdziwiona, że jego polskie psy widziały wcześniej śnieg. Albo o reakcji  innej rdzennej seniorki, której opowiadał o ukończonym w 2009 roku 500-kilometrowym wyścigu Finnmarksløpet: „Nooo, fajnie, to taki dobry dystans dla starszych kobiet!”.

– Nasza eskapada to też chłonięcie tego stylu życia – ocenia. – I psy również uczą się bycia z innymi psami. Dla nich w ogóle to jest wielka frajda. Bo robią to, co jest dla nich całkowicie naturalne. To współczesny człowiek zrobił kanapowca z perfekcyjnego biegacza.

W tym momencie słyszymy dzikie wycie dobiegające z pokoju obok – dzwonek telefonu Biegnącego Wilka. A już po chwili możemy usłyszeć to na żywo. Chowamy się za psią przyczepą („Uwielbiają w niej podróżować!”) i Darek zaczyna wyć… Ze wszystkich stron odpowiadają mu jego podopieczni. Wrażenie takie, że ciarki przechodzą po plecach. – No, czasem właśnie tak się komunikujemy – komentuje.

Wchodzimy do jednego z obszernych boksów. Każdy z psów chce się przywitać, wskoczyć na nas, polizać po twarzy, palcach, butach. Szał merdających ogonów.

– To, co ja tutaj robię, to taka niezwykła, prawdziwoludzka archaika – opowiada Biegnący Wilk, co chwilę głaszcząc i tarmosząc innego psa. – Ale cały czas się uczę. Z psami żyję od dzieciństwa, maszeringiem zajmuję się dopiero 25 lat i myślę, że potrzebuję jeszcze co najmniej 20. Tak się nieraz mówi, że legendy maszerskiego świata myślą jak pies – to najwyższy piedestał wtajemniczenia.

Tłumaczy, że gdy na zwierzę spojrzy się jak na człowieka, to odnajdzie się te same cechy charakteru, co u ludzi. – My ze sobą rozmawiamy. One zadają jakieś pytania, ja na nie odpowiadam i tylko takie głębokie funkcjonowanie powoduje, że to ma sens. Gdy jesteśmy w tundrze, sami, to wchodzimy na taki poziom komunikacji, że wydaje się, że to nie może być aż tak głębokie. Człowiek nie zdaje sobie z tego sprawy.

Właśnie to poczucie, że wraz z pędzącym zaprzęgiem jest się jednym organizmem, ściągnęło go na 1000-kilometrową trasę najtrudniejszego na świecie wyścigu psich zaprzęgów – Finnmarksløpet. Kwalifikacją do niego jest udział w równie ekstremalnym, 600-kilometrowym wyścigu Femundløpet, w którym nie wystartował jeszcze żaden Polak. 100-procentowo polskiej – takie bowiem założenie przyjął w tym roku Biegnący Wilk. Polski maszer, polskie psy wytrenowane w Polsce, polski sprzęt, ubranie i jedzenie mają promować nasz kraj i pokazać, że Polak potrafi. Ale o rywalizacji Dariusz mówi dość przekornie:

– Ukończę czy nie ukończę tego wyścigu, zdobędę coś czy nie zdobędę – absolutnie nie to jest najważniejsze. Nie mam takiego podejścia, że psy to jakieś maszynki do robienia pieniędzy. Nie patrzę na stronę czysto sportową. Bycie razem – to jest podstawa sukcesu – ocenia. – Dla wielu osób, jeśli pies ma już super kanapę, jedzenie, weterynarza i piękną wymalowaną budę, to  jest pełnia jego szczęścia. A jest całkiem odwrotnie! Dla niego najważniejszą rzeczą jest bieganie, drugie w kolejności jedzenie. Dlatego stworzyłem taką ideę wychowawczą, którą nazywam treningiem naturalnym, wzorowanym na życiu dzikich zwierząt. W naturalnych warunkach życia zwierzę samo sobie poradzi. Przemarznie, ale stworzy odpowiednią tkankę tłuszczową, w nogach będzie mieć prawdziwe dynamity, nie? – mówi, z czułością poklepując psy. – I wtedy to jest genialne stworzenie. Et! Achpech, Achpech… – strofuje skaczącego na mnie Huskiego. – Rozmawiam z nimi w jednym z indiańskich narzeczy, ale czasem trzeba je też skarcić. Muszą wiedzieć, kto tu dowodzi, bo gdy stoję z tyłu sań, a przede mną są wszystkie psy, to dowodzę tylko komendami, nie mam żadnych fizycznych możliwości przytrzymania ich. Takie porozumienie to hektolitry spędzonego wspólnie czasu.

 

wilk1

 

Cały zaprzęg składa się z 14 psów, każdy z nich ma wyznaczoną rolę, zgodną z charakterem. Biegnący Wilk potrafi mówić o nich godzinami, jak rodzic zapatrzony w nowonarodzone dziecko: Liina, smukła, biała suczka, to liderka zaprzęgu, „typ kobiety nostalgicznej i niejadka”; jej córka – Nathek – przeciwnie, „niezwykła przylepa”, z idealną budową ciała; a Igiyook i Anau to urodzone swingdożki, wspomagające pracę liderek. – Psy na przedzie nie muszą być Herkulesami, bo pracują głową, wytyczają drogę i wykonują moje polecenia. Nie mogą być za duże, bo im cięższe, tym większa kontuzjogenność stawów – obrazuje. – Trzeba umieć wychwycić te cechy przywódcze i fizyczne. O, na przykład to jest bardzo sympatyczny pies, ale w Microsofcie bym go nie zatrudnił – śmieje się. – Jest za to doskonałym willdogiem, bardzo silnym psychicznie, twardym facetem, dlatego biegnie tuż przed saniami i wykonuje najwięcej pracy fizycznej.

A tej potrzeba wiele. Rok temu były tak ciężkie warunki pogodowe, że Femundløpet nie ukończył żaden z maszerów. Zdarzają się wypadki, odmrożenia, zagubienia w terenie i akcje ratownicze. By temu zapobiec, Biegnący Wilk wraz ze swym zaprzęgiem przejechał podczas tegorocznych treningów około dwa i pół tysiąca kilometrów. – Dziś też, jak skończymy rozmawiać, szybko coś przekąszę i ruszę na zaplanowany 75-kilometrowy trening, będę około pięć godzin marzł, pracował, rozwiązywał różne problemy i uważnie obserwował moje psy, bo one nie powiedzą, że coś je boli. My musimy to zauważyć.

Dlatego organizatorzy wyprawy przede wszystkim dbają o zwierzęta. Owszem, skrupulatnie sprawdzają wyposażenie uczestników, zapewniają opiekę lekarską, ale większość ekipy sanitarnej stanowią weterynarze. – To wynika z założenia, że maszerzy są świadomi tego, co robią, że np. będą czasem spać na glebie, że będą jakieś kontuzje. Ale tam nie ma osób bez doświadczenia. Często spotyka się jakaś stała ekipa, absolutnie nie tylko mężczyzn, bo w ostatnich latach wygrywają właśnie kobiety, dowalają nam permanentnie – podkreśla Darek. – A psy, choć nie są w stanie przewidzieć, po co to robimy, to chętnie współpracują. Uwielbiają biegać, towarzystwo innych psów, nowy teren – to wszystko jeszcze bardziej je nakręca. Do niczego nie muszę ich namawiać, choć oczywiście na którymś etapie przychodzi ten moment, że jesteśmy zmęczeni. To jest wtedy taka próba charakteru, sił, przezwyciężenia słabości. Jeśli nam się uda – to super, ale jeśli się okaże, że to już niemożliwe, to będzie trzeba przerwać wyścig i też się nic nie stanie – podsumowuje i pozuje do zdjęcia z psem. Dostaje od niego soczystego całusa. – Dałem im dziś witaminy, więc pocałunki mają smak rybiego oleju – recenzuje.

wilk5

8 lutego 2016 roku, Grimsbu, dziesiąty dzień wyprawy

Po 380 kilometrach wyścigu Femundløpet na blogu Biegnącego Wilka pojawia się dramatyczna relacja z ostatnio przebytego odcinka. Zawieja śnieżna powoduje, że zaprzęg gubi trasę, Darek pisze: „To sytuacja w której większość ludzi traci życie i zamarza. Psy są tu ostoją”. Cudem odnajdują drogę i dojeżdżają do punktu kontrolnego. Darek jest posiniaczony i skrajnie zmęczony, ale szczęśliwy, że przeszedł takie wyzwanie. I dumny z psów, które doskonale zniosły szlak. Niecałą godzinę później na blogu i Facebooku jest kolejny post: „Mój plan niestety momentalnie przestaje istnieć…”. Podczas rutynowego badania weterynaryjnego okazuje się, że dwie liderki (Liina i Asajuk) mają podwyższoną temperaturę. Bez nich zaprzęg dalej nie pojedzie, bez ukończenia Femundløpet nie można startować w wyprawie Finnmarksløpet, a jednak Biegnący Wilk podejmuje decyzję: „wycofuję się z wyścigu”. Nie chce podjąć decyzji, która mogłaby zaszkodzić zdrowiu psów.

„Wczoraj w nocy, mimo skrajnych warunków, pokonaliśmy trudności. Zatrzymała nas losowa, nieprzewidywalna choroba. Taka jest ta dyscyplina. Zaskakująca, trudna i fantastyczna zarazem. Najważniejsze jednak, powyżej wszelkich ambicji i planów muszą pozostać one – psy.

Bardzo dziękuję w imieniu całej ekipy wszystkim, którzy nas wspomagali i fantastycznie kibicowali. Proszę o zrozumienie mojej decyzji. W obliczu choroby było to oczywiste, ale w sercu i głowie żal mam wielki. Przyjmuję to doświadczenie i dziękuję za nie” – napisał na koniec. W odpowiedzi otrzymał komentarze typu: „Dziękuję za wielkie serce do walki i wielkie decyzje, jakie podejmujesz!”. Do tego polubienia i zapewne niejeden psi całus.

 

Tekst: Katarzyna Sosnowska-Rama

Obraz: Radosław Nowacki

Za pomoc w realizacji materiału dziękujemy Robertowi Lesińskiemu z Radia Olsztyn.

wilk4   wilk3