Oto facet, który mówi o sobie, że jest nieśmiałym introwertykiem, a potrafi rozśmieszyć pół kraju. Który boi się jeździć autem, a jest pilotem rajdowym. Oto facet zakochany w Lidzbarku Warmińskim tak mocno, że odda mu za chwilę kawałek swojego ciała. Podpora kleryków i siatkarzy. Do opisu brakuje tylko dwóch wyrazów: Radek Bielecki. Niech „Bogu” z kabaretu „Neo-Nówka” sam się teraz wyspowiada.

Made in: Podobno będziesz sobie tatuował panoramę Lidzbarka Warmińskiego?
Radosław Bielecki: Od dawna chodzi za mną tatuaż, który przypominałby mi o tym, skąd jestem. Że z Warmii. Mieszkam teraz we Wrocławiu i wymyśliłem sobie, że będzie to panorama Lidzbarka z najważniejszymi budowlami, ale wpisanymi w wykres mojego EKG. Mam nawet zeskanowane swoje EKG.

W dobrej formie poszedłeś na badanie?
(śmiech) Było OK. Tatuaż będzie od serca – na lewym przedramieniu.

KLIKNIJ, aby posłuchać naszego podcastu
MADE IN Warmia & Mazury Podcasts

To ty sentymentalny patriota jesteś!
Lidzbark to moje ukochane miejsce na ziemi, bez dwóch zdań. To miejsce mnie wychowało, super mi się tam wraca.

Patrzysz już z dystansem na to miasto?
Wracam, patrzę i widzę jak się zmienia. Koledzy z „Neo-Nówki” znają to miejsce od 2003 roku, odkąd zaczęli
przyjeżdżać na festiwal, i za każdym razem, kiedy wracają, nie wierzą, jak to się wszystko zmienia. Lubią tam przyjeżdżać. A ja lubię przywozić tam znajomych.
W ubiegłym roku przywiozłem sąsiadów, 20 osób. Wynajęliśmy agroturystykę pod Lidzbarkiem. Stwierdzili,
że na lepszych wakacjach nie byli. Ładnie, cisza, spokój.

Co o Lidzbarku i Warmii opowiadasz we Wrocławiu?
Otóż w tym temacie wszyscy powoli mają mnie dość. Mam zawsze przy sobie mapę świętej Warmii i ją pokazuję. Śmieją się ze mnie, że jak jeszcze raz im tę mapę pokażę, to kontur Warmii narysują z zamkniętymi oczami. Ciągle powtarzam, że jestem efektem kulturotwórczym Lidzbarka. Festiwalu kabaretowego, który we mnie to wszystko zaszczepił. Kręciłem się przy nim od liceum, początkowo jako wolontariusz, który zazdrościł tym
ludziom ze sceny.

Czujesz się dzisiaj trochę gospodarzem Lidzbarskich Wieczorów Humoru i Satyry?
Jestem dzieckiem tego festiwalu, więc i jemu, i Lidzbarkowi, coś jestem winien. Próbowałem go odświeżyć, nadać kształt święta kabaretowego, oprawić w konkursy,
happeningi, żeby całe miasto tym żyło. Od lat piszemy scenariusze pod imprezę, rozmawiam z telewizją, bo mi jest już łatwiej jako facetowi z „Neo-Nówki”. Choć i tak łatwo nie jest. Ale warto ten festiwal mieć. Wiele miast zazdrości takiej promocji.

W międzyczasie w nazwie podmieniono „biesiadę” z „wieczorami”? Dlaczego?
Biesiady zaczęły się kojarzyć z przaśnym klimatem, z piosenką biesiadną. Telewizja też wymusiła, by impreza, która jest najstarszym festiwalem kabaretowym w Polsce, nie była kojarzona właśnie z biesiadą. Kiedyś odbywało się to w domu kultury, przy stołach z jedzeniem i wódą. I faktycznie była to biesiada, przy której ktoś występował. Ale czasy się zmieniły. Granie do kotleta jest dla kabaretu czymś najgorszym. Jak występujemy dla firm, zawsze zabiegamy o to, by krzesła były ustawione w rzędach, a nie przy okrągłych stołach z żarciem.
Bo ty produkujesz się na scenie, a w efekcie jesteś między kotletem a widelcem.

Który kabaret cię fascynował w twoich początkach?

„Potem”. Byłem jego totalnym fanem, wręcz sekciarzem „potemowym”. Znałem wszystkie numery na pamięć,
w domu kultury organizowałem nawet wieczorki. Miałem na kasetach wideo ponagrywane skecze, zapraszałem znajomych i przez osiem godzin oglądaliśmy to wszystko, mimo iż widziałem już po dwadzieścia razy. Ten efekt kulturotwórczy sprawił, że jestem dzisiaj w kabarecie. Jakbym się urodził w Mrągowie, to pewnie grałbym
dzisiaj w kapeli country (śmiech).

„Potem”… A co było potem?
Potem byłem dziennikarzem, ale kabaret wciąż był pasją. Bardzo długo dojrzewałem, by założyć kabaret. Późno zacząłem, bo miałem 26 lat, a zwykle kabaret tworzą przyjaciele na studiach i albo tak zostaje, albo się rozpada. Ja chyba do końca nie wierzyłem w siebie. Dlatego dzisiaj, kiedy mam jakieś spotkania w szkołach z dzieciakami z małych miejscowości, zawsze podkreślam, że trzeba w siebie wierzyć. Bo to nie jest tak, że jak jesteś z małej miejscowości, to ci się nie uda. Uda się, jeśli bardzo tego chcesz i dążysz do celu. I mi się udało.

Jak założyłem swój kabaret, pierwsze co robiłem, to odnalazłem numer do byłych członków „Potem” – dzisiaj „Kabaret Hrabi” – Aśki Kołaczkowskiej i Darka Kamysa. I męczyłem, żeby zrobili nam warsztaty kabaretowe, bo wiedziałem, że sam dłużej będę dochodził do pewnych rzeczy. A że byli pierwszym mega wzorem tego, jak się powinno robić kabaret, to męczyłem, męczyłam, aż wymęczyłem. Przyjechali moi idole kabaretowi, zrobili nam trzy dni warsztatów, pisaliśmy skecze i robiliśmy rzeczy dla nich oczywiste, a dla nas niekoniecznie. Uczyli nas, jak się odnaleźć na scenie. Wiem, że po tych warsztatach o 50 procent pewniej czułem się na scenie. To był znaczący moment w mojej, w cudzysłowie, karierze kabaretowej. I to oni powiedzieli mi wtedy, że mam w sobie coś takiego, co śmieszy ludzi. Że już niewiele muszę dodawać. Że muszę tylko zdjąć te tysiące min, bo wychodzę w jednej postaci, a nie gram dziesięć, co wcale już nie musi śmieszyć. Otworzyły mi się klapki i zacząłem robić kabaret, który był wznoszący. Wygrywaliśmy festiwale, dostawałem nagrody za najlepszą kreację, więc to budowało i nakręcało zarazem.
Gdybym więc nie robił kabaretu w Lidzbarku, nigdy nie odebrałbym telefonu od „Neo-Nówki”, bo nikt by nie wiedział, że jest w Lidzbarku taki Radek Bielecki.

Zadzwonili i co powiedzieli?
Romek Żurek zaproponował współpracę, bo szukali trzeciego do brydża (śmiech). Ja wtedy pracowałem już w Radiu Olsztyn w dziale promocji. Od razu wiedziałem, że powiem „tak”, bo to dla mnie wielka szansa, ale dyplomatycznie odpowiedziałem, że muszę się zastanowić. Znaliśmy się oczywiście, bo od lat braliśmy udział
w konkursach. Nawet w 2008 roku, właśnie w Lidzbarku, jako „Kabaret Snobów” dostaliśmy Grand Prix, a „Neo-Nówka” pierwsze miejsce. Wygraliśmy z „Neo-Nówką”! Mam nawet zdjęcie, jak odbieramy główną nagrodę, a „Neo-Nówka” stoi z boku. Byli pewniakiem, a my zaskoczeniem. Wręcz przepraszałem, że wygrałem.

Łatwo było ci opuścić ukochany Lidzbark?
Jechałem za marzeniami, a marzyłem o byciu kabareciarzem. Czułem, że dochodzę do jakiegoś sufitu i dalej będzie ciężko samemu się wspinać. Wszedłem na poziom wyżej – mieliśmy po 25 występów w miesiącu. Czułem się pewniejszy, bo w małym kabarecie ciężko jest złapać taki rytm grania. A poza tym Wrocław jest w Polsce synonimem dobrego miejsca, choć pierwsze pół roku było ciężkie. Wynająłem kawalerkę w centrum, miałem 28 lat, a nie potrafiłem wyjść na miasto do klubu. Nikogo nie znałem, a to nie w moim stylu pójść do pubu i powiedzieć: „Cześć, jestem Radek, jestem fajny, pogadajmy”. Wbrew pozorom jestem dość introwertyczny, a nawet nieśmiały w nawiązywaniu kontaktów.

Haha!
Tak! Większość naszych kolegów z kabaretów jest introwertykami. Ja zawsze taki przykład podaję, że kiedy górnik wraca z szychty do domu, to nie fedruje. W domu jest inny. Na początku w zasadzie czekałem tylko, by wyjechać na występy z kabaretem. Bo pod oknem ciągle jeździły mi tramwaje, pociąg i karetki. No i moje jedzenie na dowóz. Ale rozkręciłem się, poznałem przyszłą żonę i zaczęło się fajnie dziać.

Czyli nie taki nieśmiały w znajomościach.
I tu jest ciekawa historia. Po jakimś czasie szukałem mieszkania do kupna, by nie płacić komuś za wynajem kawalerki, ale już ratę kredytu na własne mieszkanie. Trafiłem na agentkę nieruchomości, która oprowadzała mnie po lokalach. Obejrzeliśmy ich może z piętnaście, zanim coś wybrałem. No a potem z tą agentką zaczęliśmy się spotykać i oto jesteśmy razem. Do dzisiaj żartuje,
że jakby wiedziała, że dla siebie wybiera mieszkanie,
to poszukałaby z większą kuchnią.

Jesteście młodym pokoleniem kabareciarzy, ale kiedy posłucha się tych starszych, często narzekają, że to już nie ten kabaret, co kiedyś.
Oczywiście, że nie ten. Naszym przekleństwem jest to, że jesteśmy dużo młodsi i świat się zmienił. Rodzaj humoru się zmienił. Przekleństwem jest też „Kabaret Starszych Panów” i te wieczne porównania. Osobiście bardzo go cenię, ale to nie jest kabaret na nasze czasy. Kiedyś był jeden kabaret i to w jednej telewizji. Dzisiaj jest sto kabaretów w kilku telewizjach. Jest tak masowy i powszechny, że ja to już nazywam kabaretowym popem. Nie widzę w tym nic złego. Zwyczajnie chcemy bawić ludzi, dać im odreagować od codzienności – żeby się wyluzowali i szczerze pośmiali. Nie chcemy udawać „Kabaretu Starszych Panów”. Gdyby on do dzisiaj istniał, nikogo by już nie śmieszył. Czasy tak idą do przodu, że to jest może bardziej problem pokoleniowy. Dzisiaj internet jest szybszy od kabaretu – jest wydarzenie i od razu pojawia się mnóstwo memów. I to też jest rodzaj satyry naszych czasów. Może dzisiejsi gimnazjaliści za chwilę będą mówić, że nasza forma kabaretu, w której wychodzimy przebrani na scenę, jest już archaiczna.

Gdzie szukacie inspiracji?
Banalne: w życiu. Trzeba być wśród ludzi, nie można żyć w innym świecie. Czasem skecze powstają w kolejce na poczcie albo ktoś coś rzuci w towarzystwie i my to wykorzystujemy w naszych skeczach.

W trójkę przynosicie surówkę i bierzecie ją na warsztat?
My to nazywamy ubieraniem choinki. W trójkę dokładamy do niej bombki. W ogóle u nas wiele wychodzi
z improwizacji. Napisany tekst za każdym razem jest inny. Ciągle się zmienia, coś się wycina. Na przykład skecz „Niemieckie Siatkarki” powstał z zupełnej improwizacji i do dzisiaj nie jest spisany na papierze. Publiczność jest recenzentem naszych skeczy i to ona nam je układa. Dlatego premiery są trudne, bo proces tworzenia skeczu to jakieś trzy miesiące prezentowania go na scenie.
Jeśli na jakiś tekst publika nie reaguje, to go poprawiamy. A jeśli po kilku poprawkach reakcja się nie zmienia, to go wyrzucamy. Zresztą samo spisywanie tekstów jest u nas ciężkim tematem, bo wiecznie jedziemy busem.

No właśnie: trasa, koncert, znów trasa. Nawet na wywiad umówiliśmy się w trasie. Kiedy wy tworzycie?
W busie. Wyrzucamy z siebie pomysły. Romek mówi: „Zapładniajcie mnie!”. Musimy mu wtedy dużo gadać,
by mu się w głowie coś zrodziło. Zapładniamy go pomysłami. Nie stosujemy wtedy żadnych używek i nie jaramy, by nam coś wyszło – to wszystko powstaje na trzeźwo.

Oglądałeś okładkę „Made in” z Marcinem Możdżonkiem i zacząłeś opowiadać o jakiejś tajnej misji.
Teraz mogę już chyba to powiedzieć. Otóż Romek był z synkiem na meczu we Wrocławiu, kiedy nasza reprezentacja grała z Argentyną w mistrzostwach świata
w siatkówce. W przerwie zaczepił go Krzysiek Ignaczak, który jest dobrym duchem drużyny, i zapytał, czy nie wystąpilibyśmy u nich w hotelu, rozładowując atmosferę.
No i przyjechaliśmy do Łodzi przed meczem z Rosją.
Daliśmy występ dla 30-40-osobowej ekipy z Antigą na czele, choć nie wiem, czy wszystko rozumiał. Były oczywiście „Niemieckie Siatkarki”. Bawiliśmy się jak na najlepszym koncercie. Była taka atmosfera, że po występie chłopaki z drużyny mówili, że pierwszy raz widzieli, że Zagumny ma zęby.
Potem, już po zdobyciu mistrzostwa, rzecznik drużyny wspomniał w wywiadzie, że „Neo-Nówka” dołożyła do złota malutką cząstkę. Miło nam, że wyluzowaliśmy atmosferę. Chłopaki wspominali nam, że na olimpiadzie w Londynie nastawieni byli tylko na wynik i siatkówkę.
To ich trochę zżarło. Tutaj zrobiliśmy im kabaret po cichu, bo było ryzyko, że gdyby media dowiedziały się o tym i chłopaki nie zdobyliby mistrzostwa, znalazłby się pretekst do wytknięcia naszego występu w trakcie mistrzostw. Ale po występie powiedzieli nam, żebyśmy przychodzili na każdy mecz, bo nie przynosimy pecha. Byliśmy w sumie na pięciu spotkaniach.

Ty masz ciągoty do rajdowania.
Radek Typa, też chłopak z Warmii, wciągnął mnie w dyscyplinę. Sam kiedyś pisałem o nim, jeszcze jako dziennikarz. On wtedy jeździł Cinquecento i przesiadał się do Micry. Zaprzyjaźniliśmy się, kiedyś zaproponował mi wspólny start w Barbórce, na fotelu pilota. No i dwa razy pojechaliśmy. Myślę, że dużo nas łączy. Obaj dajemy się pochłonąć swojej pasji i spełniamy swoje marzenia.

Masz licencję?
Mam, co roku odnawianą. Ale jestem bardziej pasażerem niż pilotem. Uczę się, a Rajd Barbórki traktowany jest jak zabawa. Poza tym Radek zna trasy na pamięć, więc mógłbym mu nawet nic nie dyktować. Na szczęście, bo jak potem posłuchałem siebie, to faktycznie komedia czasami wychodziła.
Dla mnie to wielka frajda, tym bardziej, że jako pasażer strasznie boję się szybkiej jazdy. I co tu ukrywać, jazda na prawym fotelu rajdówki to wielki strach. Boję się, ale traktuję to jako przełamywanie lęków i fobii. Kiedyś miałem wypadek jako pasażer. Jechałem autostopem
z Olsztyna do Lidzbarka. Ta trauma ciągnie się za mną do teraz. Jak jeździmy w busie na występy, to jestem pierwszym hamulcowym. Chłopaki śmieją się, że ten, który najbardziej boi się jeździć, pierwszy wsiada do rajdówki. Ale w rajdówce ufam kierowcy, wierzę w jego niesamowity kunszt. Poczuć jak rajdówka pędzi 180 przez las i ziemia się pod nią trzęsie, a drzewa mija na zapałki – jak ktoś nie siedział w rajdówce z boku, to nie wie, o czym mówimy. Ja pierwszy raz wysiadłem zielony.
Więc raz w roku, już po zakończeniu mojego sezonu występowania, mam luz i w rajdówce całkowicie się odprężam.

A jak się czujesz w sutannie?
W pewnym sensie spełniłem marzenie mojej mamy, która chciała, bym został księdzem. Byłem nawet przez osiem czy dziewięć lat ministrantem. Myślę, że praktyka przy ołtarzu pomogła mi w skeczach (śmiech). Pamiętam jeden z naszych najlepszych występów, na juwenaliach w seminarium duchownym w Opolu.
Na widowni 800 kleryków i sióstr zakonnych. Wychodząc do skeczu „Niebo” nie mogliśmy zacząć, bo reakcja była taka, jakby faktycznie na scenie pojawił się Bóg. Podobnie było, jak pojawiłem się jako ksiądz. Póki co ten skecz zawiesiliśmy w naszym programie. Może jak się zestarzeję i awansuję, to wystąpię jako proboszcz albo nawet biskup.

Rozmawiał: Rafał Radzymiński, Obraz: Joanna Barchetto