Na spotkanie nad jeziorem Wulpińskim przyjeżdża wysłużonym Audi na żółtych, nowojorskich tablicach. O swoich sukcesach i międzynarodowej sławie mówi z dystansem i ironią. Rafał Olbiński – wybitny malarz, ilustrator, twórca plakatów, pisarz, obywatel świata. Co łączy go z Warmią?

Made in: Co zapakowałeś do walizki, wracając po 33 latach emigracji w Nowym Jorku?
Rafał Olbiński: Mój powrót nie jest taki oczywisty. Mieszkamy na tak małej planecie, że w ciągu kilku godzin, kiedy będzie mi tu źle, mogę być z powrotem po drugiej stronie globu. Swój dorobek artystyczny mam w komputerze. Oryginały prac są u kolekcjonerów na całym świecie. Nagrody i dyplomy, które przyznają mi instytucje i urzędnicy, aby zdążyć przed moją śmiercią, lądują w pudłach pod łóżkiem. Kiedyś się nimi emocjonowałem, teraz nie mają znaczenia. To, co mi niezbędne, to jedynie własna głowa. A wróciłem do Polski, bo chciałem być świadkiem rozpędu gospodarczego, krajobrazowego. I dołożyć swoją cegiełkę do tego fenomenu.

Cegiełkę w postaci swojej sztuki czy czegoś jeszcze?
Również projektów artystyczno-edukacyjnych, jak np. koneserskie wydanie genialnej powieści „Rękopis znaleziony w Saragossie” z okazji 200 rocznicy śmierci jej autora Jana Potockiego. Niestety, żadna instytucja w Polsce nie była zainteresowana tym projektem oprócz biznesmena Jana Kulczyka, którego śmierć w lipcu przerwała prace. Jestem rozczarowany, że tyle się mówi w Polsce o patriotyzmie, a sprowadza się go do wymachiwania flagą i bluźnienia na innych. Patriotyzm to pielęgnowanie kultury, dbałość o najbliższe otoczenie i dobre imię Polski. Począwszy od sprzątania w lesie puszki po wypitym piwie, po tolerancję i krzewienie tradycji. Nie mamy tu aż tak wielu dzieł i twórców światowej sławy, aby o nich zapominać.

Tobie to nie grozi – krytyka albo cię miażdży, albo wynosi na piedestał.
Pioruny krytyki biją w najwyższe drzewa, więc śpię spokojnie. Jedni mówią, że to, co robię, jest nienowoczesne, powtarzalne i kiczowate, druga grupa, że wręcz przeciwnie. To czasy, kiedy dzieła ocenia się walutą, a nie wartością estetyczną, więc robię swoje, a po moje obrazy i tak stoi kolejka kolekcjonerów. Jestem konserwatystą w pojmowaniu i tworzeniu sztuki. Uważam, że powinna być odpowiedzią na potrzebę piękna, a przed dziełem powinno się zastygnąć w zachwycie jak przed zjawiskową kobietą. To motto mojej pracy. Tani konceptualizm, prowokacje czy pseudofilozofia we współczesnej sztuce to nie dla mnie.

Dlatego nie bywasz na wernisażach?
Jestem zajętym człowiekiem, raczej producentem, a nie konsumentem sztuki. Większość czasu spędzam w swojej pracowni na warszawskiej starówce. Natchnienie przychodzi bez względu na otoczenie. To momenty, kiedy czuję, że Bóg mnie dotyka i wtedy rodzi się w głowie coś porażającego swoją oczywistością. Ale żeby ładować akumulator kreatywny, trzeba czasem obcować z czymś wielkim, aby przez asocjację wydobyć własny talent. Pierwszą reakcją na wielkie dzieło jest myśl, że jest się kimś małym i nic nieznaczącym, ale potem przychodzi doping, aby się zmierzyć z tymi najlepszymi.

Kto cię ostatnio zainspirował?
Pracując nad ilustracjami do powieści Potockiego odkryłem na przykład amerykańskiego symbolistę Elihu Veddera, tworzącego na przełomie XIX i XX wieku. Który z polskich krytyków o nim słyszał? Wolą żerować na tym, co modne. Dlatego raz na jakiś czas wolę udać się do muzeum, aby zobaczyć dzieło o niepodważalnej wartości, niż tracić czas na próby zrozumienia, z czego naśmiewa się lub jakie lęki kryje w sobie autor w galerii sztuki współczesnej. Sam tworzę prace, które niosą w sobie „wall power” dobrego plakatu – konkretny, mocny przekaz, a jednocześnie wartość sztuki, która dekoruje wnętrza.

Jak twoje plakaty do olsztyńskich spektakli Teatru Jaracza, które widuję na ścianach mieszkań i instytucji.
Ostatnio pracowałem nad plakatem z okazji 90-lecia olsztyńskiego teatru. Chciałem uniknąć banału i nadęcia, które zazwyczaj towarzyszą tego typu rocznicom. Nie jestem zawodowym plakacistą, tworzę obrazy na płótnach, które są punktem wyjścia do stworzenia plakatu, zyskują podwójne życie. W tej pracy kontynuuję część motywów, które pojawiły się kilka lat temu na plakacie promującym Olsztyn: czerwony kwiat, zamek, teatralne maski, kobieta. Te elementy mojego malarskiego alfabetu mogą mieć większą siłę rażenia niż sam anons jubileuszowy.

Bywasz na spektaklach, do których tworzysz plakaty?
Jeśli czas mi pozwala i przy okazji mogę odwiedzić przyjaciół nad jeziorem Wulpińskim. Cieszę się, że jest w Olsztynie teatr, który kreuje nie tylko ambitną scenę, ale też wychodzi do publiczności ze sztuką plastyczną, kreuje gusta. To ważne, aby bywać w takich miejscach. Snobizm związany z kulturą nie jest niczym złym. Mam na myśli zwłaszcza młode pokolenie, studentów, których jest tak wielu w Olsztynie. Zamiast bezmyślnie naśladować muzyków z amerykańskich gett, w czapeczkach bejsbolowych i ze spuszczonymi spodniami, lepiej kreować się na intelektualistę. To jedyna szansa na dołączenie do przyszłych, tak wąskich w naszym kraju elit.

Rozmawiała: Beata Waś, Obraz: archiwum prywatne