Biznes w największym wydaniu wcale nie musi skoncentrować się wokół światowych stolic. Dla kultowej marki odzieżowej, starszej nawet od żarówki, Olsztyn stał się właśnie punktem numer 1 w kraju. – Z wiarą w cel jesteś w stanie osiągnąć wszystko – mówi Tomasz Bylczyński, właściciel Ies Polska, dystrybutora Fruit of the Loom.

Made in: Mieszkałeś w metropoliach świata, a wróciłeś jednak do Olsztyna i tu założyłeś firmę. Dlaczego?
Tomasz Bylczyński: Bo kiedy wszyscy narzekają na słabo rozwinięty biznesowo region, ja myślę odwrotnie – że tu łatwiej tym samym poruszać się w biznesie. Nawet konkurencja jest tu mniejsza. Trzeba tylko zbudować rzetelne relacje. Być szczerym i prawdziwym, bo ważna jest dzisiaj moralność w biznesie. I wtedy szybko okaże się, że wcale pierwszego miliona nie trzeba ukraść.

W Polsce jest łatwiej?
Mieszkać dzisiaj w Polsce to największa postawa patriotyzmu. Olsztyn jest moim biznesem i moją bazą wypadową. Tu mam rodzinę, przyjaciół i mocne relacje z ludźmi. W świat wyjechałem już po maturze. Wylądowałem w Australii. Z kolei inspiracje ekonomiczne zwoziłem z Nowego Jorku. To niesamowite miejsce. Kiedyna Times Square zaczyna padać deszcz, na chodnikach już pojawiają się sprzedawcy parasoli. Dzisiaj do obydwu tych miejsc wracam, choć obydwa mają odmienną energetykę. Nowy Jork goni za biznesem, w Sydney celebruje się życie.

A w Olsztynie? Jak się tu buduje biznes?
Proste: masz wizję, wyznaczasz cel i z wiarą dążysz do niego. Z tym schematem jesteś w stanie osiągnąć wszystko.

Hmm… proste. A prawidła biznesu, predyspozycje, wyczucie rynku?
Smykałkę do biznesu miałem od podstawówki, po przedsiębiorczych rodzicach. Wiedziałem, że pójdę na studia ekonomiczne i że będę prowadził swój biznes. Założyłem firmę w branży elektronicznej, a po roku sprowadzałem już towar z Chin.

Tak gładko, bez przeszkód?
W parze z przeszkodami musi iść wytrwałość. Nigdy nie budowałem doświadczenia na bazie innych doświadczeń. Na początku myślałem, że to najgorsza droga, bo płacę za swoje błędy, a mógłby za nie zapłacić wcześniej ktoś inny. Dzisiaj wiem, że to najlepsza droga, bo dzięki temu mam wolny umysł. Sam kreuję swoją rzeczywistość i przyszłość, no i nie powielam utartych schematów. W biznesie diabeł tkwi w szczegółach.

Pytasz siebie, dlaczego ktoś ma ode mnie coś kupić?
Jeśli umiesz sobie odpowiedzieć na to pytanie, to ktoś to od ciebie kupi. Nauczyłem się dostrzegać drobne niuanse, które potem tworzą całość. Stale dążę do perfekcji w jednej profesji. Tak samo jak Fruit of the Loom, który od 1851 roku nieustannie dąży do najwyższej jakości. A nie jest to łatwe kiedy się jest największym producentem odzieży. Tygodniowo produkuje 2,5 mln ubrań.

Pamiętasz swoją pierwszą bluzę Fruit of the Loom?
(śmiech) Miałem ją ze 20 lat. Zerknąłem kiedyś na nią dziwiąc się, jak można mieć tak długo jeden ciuch i to w tak dobrym stanie.

Urzekła cię jakość i…
I zacząłem się zastanawiać, czy nie ściągnąć tej marki tutaj. Badania rynku pokazały, że ponad 90 proc. Kojarzy ten charakterystyczny logotyp Fruit of the Loom. Wysłałem maile do przedstawicielstwa w Anglii. Musiały wtedy wyglądać naprawdę amatorsko, ale pomógł upór w dążeniu do celu, odpowiedni moment i ludzie z którymi się spotkałem.

Dzisiaj jesteś jednym z trzech przedstawicieli marki w Polsce. Jak przekonał Anglików „autor naprawdę amatorskiego maila”?
Do Polski przyleciał menedżer z centrali. Z wizją otwarcia się na rynki wschodnie. On nie miał tu nikogo, a ja chciałem być tą osobą. Był rok 2006. Dzisiaj jestem największym przedstawicielem w kraju.

I co dzisiaj mówi ci ten menedżer?
Pracuje już na innych rynkach, ale widzimy się na targach branżowych. Powiedział mi tak: dałem ci wtedy szansę, choć nie wierzyłem, że w Olsztynie z niczego można zrobić taki biznes.