Wydawałoby się, że przy tej wyprawie na K2 media przekazały już wszystko. Z pochodzącym z Nidzicy uczestnikiem wyprawy Marcinem Kaczkanem* porozmawiamy zatem o tęsknocie za intymnością w górach, szukaniu satelity, graniu w karty i niełatwym życiu zawodowym wspinaczy.

MADE IN: No i nie wpuściła.

Marcin Kaczkan: Stoi sobie tam cały czas i czeka. 

KLIKNIJ, aby posłuchać naszego podcastu
MADE IN Warmia & Mazury Podcasts

Ile było szans na wejście?

Realnie? Kilkanaście procent. 

Co się czuje w 80. dniu wyprawy, kiedy już wiadomo, że trzeba odpuścić?

Jeśli pytasz o niedosyt, to wcale go nie czuję. Tak jak i nie czuję, że to był zmarnowany wyjazd. To kolejna lekcja z której można wyciągnąć wnioski, co przyda się na przyszłość.

A ile tej lekcji można wykorzystać w przyszłości, skoro za każdym razem pogoda pod K2 jest nieprzewidywalna? 

Doświadczenie, które zależne jest od nas, to 40 procent, ale my jesteśmy na razie na etapie 20 procent, więc jest jeszcze co się uczyć na tej górze. Pozostałe 60 procent to właśnie pogoda. Ona tam rządzi. 

Kilkunastoosobowa wyprawa to nie jest zbyt wielki zbiór silnych charakterów?

Generalnie im mniejsza jest ekipa, tym lepsze zgranie. Ale góra jest też wymagająca. 12 osób to nie jest dużo, zwłaszcza, że wspinających się jest ośmioro. A praktyka pokazuje, że każdemu po drodze coś się wydarzy: odmrożenia, zły stan, choroby i inne rzeczy, więc przy ograniczonym zespole jest duże ryzyko, że rąk do pracy będzie coraz mniej, a może nawet ich zabraknie. A pracy jest dużo.

Co to za praca? Wielu pewnie myśli, że himalaizm to w głównej mierze czekanie na to słynne już okno pogodowe przed atakiem. 

Okno jest nie tylko po to, by jedynie atakować szczyt. W każdym oknie pogodowym jest szansa, by wyjść do góry i kłaść liny poręczowe, zabezpieczać górę, zakładać coraz wyżej obozy, zaopatrywać je, by móc tam działać. Więc jak tylko jest możliwość, idzie się w górę. Ale trzeba też wracać do bazy po to, by odpoczywać. A jak nie ma pogody, to można tylko czekać. 

Jak znosicie wtedy tę bezradność?

Przychodzi wtedy prosta refleksja, że nie ma możliwości nic innego wymyślić. Przyzwyczajeni jesteśmy do takiego wycofywania się, bo skoro nie ma szansy na wejście, to nie ma też innego wyjścia jak wycofać się. To dla nas normalność i nikt nie płakał z tego powodu. Góra stoi i poczeka. Może na nas, a może i na kogoś innego.

Jakie prozaiczne problemy doskwierają w tym czekaniu w bazie?

Dopada znudzenie. Jeśli siedzimy kilka tygodni i codziennie jest to samo, to jest to jak dzień świstaka. Na tej wyprawie może było trochę inaczej, bo każdy miał komputer, telefon i mógł robić swoje.

Jakieś rozrywki?

No właśnie siedzenie przy ekraniku, albo gry w szachy i w karty. Królował tysiąc, choć panowie ostro rżnęli też w remika.

Dla tej codzienności w bazie ważna jest też kuchnia, jak się sprawuje kucharz i jakie są posiłki. I muszę przyznać, że starali się wyjątkowo, bo nie serwowali nam codziennie tego samego. Nawet ciasta na czyjeś urodziny robili.

Narodowa wyprawa na K2 stała się narodową w pełnym tego słowa znaczeniu. Media grzały społeczeństwu temat do czerwoności. To dobre czy niedobre?

Liczę, że dzięki temu świadomość społeczeństwa trochę wzrosła. Wcześniej podejście było takie, że jedzie sobie w góry banda wariatów czy nawet samobójców, nie wiadomo po co. 

No właśnie, jak to w życiu sieciowym bywa, tematu dotknęła też fala hejtu. Ona działa dopingująco czy demotywująco?

Podobno teraz cały naród jest specjalistą od himalaizmu. (śmiech) Nawet widziałem jak pan Kononowicz wypowiadał się na ten temat. I to by było puentą na ten temat.

Rozmawialiście o tym w namiotach?

Jak były naprawdę jakieś „wyjątkowe” treści, to sobie je pokazywaliśmy, ale traktując jako ciekawostkę i żart. A już na pewno nie miało to wpływu na to co robiliśmy. Może bardziej byli zainteresowani tym ludzie, którzy mają facebooka, śledzą komentarze i są cały czas w mediach społecznościowych. Szczerze mówiąc, mnie w ogóle to nie interesowało. 

Ponoć dziennikarze wydzwaniali do was nawet z prośbą, by nakręcić filmik, jak Bielecki np. siedzi i je. Rzecznik wyprawy zliczył, że w czasie jednej rozmowy miał 16 nieodebranych innych. Ty po powrocie sam w telewizji przyznałeś żartem, że to twoja wina, bo załatwiłeś bezproblemową łączność i przepraszasz za to. Co to za patent?

To pierwszy taki eksperyment. Do tej pory używaliśmy mobilnych telefonów satelitarnych, ale tam szybkość transmisji jest bardzo mała, więc wysłanie np. filmu nie wchodziło w grę. Zrobiliśmy więc tzw. stałe łącze, które normalnie montuje się w naszych warunkach. Przytargaliśmy do obozu dużą antenę satelitarną, cały ekwipunek ważący 50 kg, uruchomiliśmy transmisję i zadziałało. Nie tak od razu, bo było sporo problemów, ale to cała historia na oddzielny temat. 

Więc jak już to wszystko działało, to można było uruchomić stały telefon po kosztach normalnych krajowych stawek. 

Sam wszystkiego nie wymyśliłem, bo wymagało to szeregu konsultacji z profesjonalistami. Pomagał Tomek Bobrowski, który w Polsce był koordynatorem tej łączności, czuwał praktycznie 24 godziny na dobę. Ale były też i takie sytuacje, jak np. 1 stycznia, kiedy satelita na który się nastawiliśmy, nagle zmienił swoje ustawienie. Trzeba było więc przeinstalować system w naszej aparaturze satelitarnej, co w tych warunkach nie było proste. Ale jak widać zadziałało. 

Dzięki tak medialnej i niemal na żywo relacjonowanej wyprawie, cały naród mógł poznać magię himalaizmu. Dotarcie przekazu oszacowano na ćwierć miliarda osób. Czy w związku z tym himalaizmowi nie grozi utracenie tego wizerunku pionierskości w odcięciu od świata?

Grozi. Wszystko się zmienia, czasy się zmieniają i trzeba się z tym pogodzić, choć mi się to raczej nie podoba.

Wolisz ten dawny klimat?

On sprawiał, że można było zaszyć się i uciec od tego wszystkiego. Była atmosfera intymna, niedostępna, tajemnicza. To preferują starsi koledzy. Ale młodsi, którzy na co dzień funkcjonują z mediami społecznościowymi, jednak dążą, żeby ta komunikacja była na bieżąco. Więc jak kto lubi. 

Zostając w kontekście postępu, przypominacie sobie na wyprawach jak np. wspinali się na osiem tys. metrów pół wieku temu, w wełnianych spodniach, skórzanych butach i okularach do spawania?

Owszem, technologia idzie do przodu, więc i sprzęt się zmienia, ale to mały procent wszystkiego, bo jednak wciąż wspina się człowiek, a nie sprzęt. Komfort tego wspinana oczywiście się zmienił, ale dalej zostaje pierwiastek ludzki, który jest decydujący. Same kombinezony cię tam nie zaniosą. 

Jak na tych wyprawach cierpi wasze życie zawodowe? Jednak znikacie na długo.

Ja akurat jestem w komfortowej sytuacji i jakoś to cierpliwie w moim instytucie znoszą. Często też biorę bezpłatny urlop. Wyprawa trwała 80 dni, ale miesiąc przed też tylko wyprawą się żyje, bo spraw organizacyjnych jest naprawdę bardzo dużo. A po powrocie też potrzebujesz czasu, by dojść do siebie i zacząć normalnie funkcjonować. Życie zawodowe jest więc bardzo zachwiane.

Jak sobie radzą inni?

Kiedy sobie o tym rozmawiamy, to okazuje się, że prawie nikt z nas nie ma normalnej pracy. Niektórzy mają np. prace wysokościowe, więc kiedy ich nie ma na miejscu, zwyczajnie nie zarabiają. Więc jest to jakiś problem. A jak wracasz, to też od razu nie rozkręcasz się zawodowo. Potrzeba więc czasu. 

No właśnie, wracasz do pracy i co? Wszyscy rozpytują cię?

Do tej pory tak naprawdę mało kto wiedział gdzie dokładnie jadę i po co. Kojarzyli, że w jakieś góry i OK. Ale po tej wrzawie w mediach, i moja politechnika zainteresowała się tematem. Zapraszają na prezentacje, ludzie z instytutu pytają o możliwość zorganizowania trekkingu. 

Ludzi kręci to, bo to tak samo niebezpieczne, jak i niedostępne.

Może kręciło, bo było takie nieznane. Teraz, kiedy dziennikarze w bazie pod górą wchodzą do mesy z kamerą, to już się to takie nieznane nie robi. Może więc już nie będzie takie interesujące? 

Rozmawiał: Rafał Radzymiński
Obraz: M. Chmielarski, D. Urubko / polskihimalaizmzimowy.pl 

* Marcin Kaczkan – pochodzący z Nidzicy himalaista, który wspinanie zaczął 22 lata temu, zaliczając Tatry, Alpy, Andy, Pamir, Tien-Shan, Himalaje, Karakorum. Uczestnik zakończonej na początku marca narodowej wyprawy na K2 (8611 m). Górę zdobył już latem 2014 roku, zaś w 2003 roku wraz z dwójką wspinaczy osiągnęli najwyższą jak dotąd wysokość na K2 zimą – 7650 m. Na na koncie m.in. samotne wejście na Nanga Parbat (8125 m), posiada tytuł „Śnieżnej Pantery” za zdobycie wszystkich siedmiotysięczników byłej ZSRR. Na co dzień pracuje jako adiunkt na Politechnice Warszawskiej w Instytucie Mikroelektroniki i Optoelektroniki.