JAKUB ŻULCZYK

MIANO NAJWAŻNIEJSZEGO PISARZA MŁODEGO POKOLENIA KOMENTUJE: ALE CHOLESTEROL MAM JAK 60-LATEK! AUTOR ELEKTRYZUJĄCEJ PROZY I SCENARIUSZY, KTÓRE ODKURZYŁY POLSKI SERIAL. SKĄD BIERZE SIĘ MROK JEGO PISARSTWA, O CZYM PISZĄ DO NIEGO MIESZKAŃCY ORNETY I DLACZEGO ON NIE CHCE SIĘ OTRZĄSNĄĆ Z WARMII I MAZUR – OPOWIADA JAKUB ŻULCZYK. POCHYLCIE NISKO GŁOWY, BO STRZELAJĄC CELNE ODPOWIEDZI, NIE TRACI AMUNICJI.

MADE IN: Nie wymeldowujesz się z Nidzicy?

KLIKNIJ, aby posłuchać naszego podcastu
MADE IN Warmia & Mazury Podcasts

Jakub Żulczyk: Dobre pytanie! Chodzi mi po głowie, żeby to zrobić – mieszkam w Warszawie od 10 lat i wypada, żebym tutaj płacił podatki, skoro korzystam z chodników i służby zdrowia…

Mikołaj ze „Wzgórza psów” boi się powrotu do rodzinnej miejscowości na Mazurach. A jakie są twoje powroty?

Na pewno nie przeżywam takich traum, jak mój bohater, nie wracam do opresyjnego świata, w którym nie chcę przebywać. Wprost przeciwnie. Na Mazurach odwiedzam rodziców, przyjaciół, znajomych i to są bardzo ciepłe wizyty.

Jednak na kartach twoich powieści region Warmii i Mazur nie przypomina tego z turystycznych folderów. Padają pytania o realizm?

No to nie jest idylliczny świat, ale ja chyba nie potrafię takiego stworzyć. Gdziekolwiek umiejscowiłbym moją książkę, działoby się coś mrocznego… A pytania o realizm zawsze się zdarzają, bo ludzie mają taką tendencję, że jak czytają fikcję literacką, to trochę bardziej ich podnieca, jeśli jest w niej jakiś element prawdy. To ich tak przyjemnie swędzi. Na przykład po wydaniu poprzedniej książki, „Ślepnąc od świateł”, w której pisałem o Warszawie, wszyscy pytali, czy ten celebryta to Wojewódzki. (uśmiech)

Ale wracając do pytania – nie chciałem napisać książki demaskującej region, ani mówiącej jakąś prawdę, której nikt przedtem nie powiedział. Wytworzyłem w powieści swój własny literacki świat. I oczywiście, on jest połączony z Warmią i Mazurami. W tym sensie jest tam element realizmu, ale nie tylko to. Bo mnie bardziej interesuje wewnętrzna spójność świata przedstawionego niż jego zgodność z rzeczywistością. Inaczej to nie ma sensu. Natomiast dostaję dużo wiadomości od ludzi, którzy są z małych miejscowości na Warmii i Mazurach – z Ornety, Szczytna, Lidzbarka Warmińskiego, Dobrego Miasta czy Barczewa. I oni piszą, że się z tą książka bardzo identyfikują, odnajdują się w tym świecie. Nie dlatego, że w Barczewie czy Ornecie dzieją się rzeczy tego typu, co we „Wzgórzu psów”. Chodzi raczej o przedstawioną aurę.

Powieściowy Zybork czy Warszawę ze „Ślepnąc od świateł” opisujesz jak niemal żywe twory. A jakie były Zabiele twojego dzieciństwa?

Mieszkałem tam do szóstego roku życia, kiedy przeprowadziliśmy się do Nidzicy. I wiesz, pamiętam je tak, jak pamięta się dzieciństwo – które zawsze jest jakimś magicznym, zamglonym światem. Zwłaszcza gdy mieszka się we wiosce, która jest otoczona lasem i ma się dużo czasu, równie dużą wyobraźnię, a w telewizorze tylko dwa czarno-białe kanały. Z rok temu przejechałem się tam i byłem zdziwiony, że wszystko jest tak małe! W mojej pamięci było dużo większe. No ale sięgałem wtedy sobie dzisiejszemu do kolana.

To miejsce wychowania miało na ciebie wpływ?

Miejsce, w którym przyszło się na świat, nabrało pierwszych doświadczeń, zawsze jest na tyle głęboko wryte w głowę, że trudno się z niego otrząsnąć. Ja zresztą nigdy nie próbowałem, bo moje przeprowadzki to nie były ucieczki – do Krakowa, Warszawy po prostu mnie przywiało. Tak naprawdę trudno mi odpowiadać na tego typu pytania, bo nie robię jakiejś głębokiej autoanalizy. Chyba najbardziej przyglądam się sobie w momencie, gdy piszę swoje książki. Ale to nie jest intelektualny proces. Nie dumam nad sobą w nieskończoność – o, to ukształtowało mnie, ukształtowało mnie tamto. Ja do dzisiaj się kształtuję i będzie tak do śmierci. Dopiero w grobie przestanę się kształtować, rozumiesz? Bo kształtuje nas każda rzecz, która codziennie nas spotyka. Dlatego nie myślę o sobie jako o osobie stuprocentowo uformowanej. Choć na pewno jestem bardziej okrzepły, w końcu jestem już po trzydziestce… i zaczynam być po prostu starym chłopem! No, nastolatkiem już na pewno nie jestem.

Jakub Żulczyk na lekcji języka polskiego w olsztyńskim liceum był…?

Nie uważałem na lekcjach… i nie czytałem lektur. Jedynie Kafkę, o! Chyba dlatego, że przeczytałem go jeszcze w podstawówce, niewiele rozumiejąc. Poza tym wolałem Philipa Dicka, Kosińskiego, Bukowskiego – jak wszystkie chłopaki, moda na niego była. Taki jakiś krnąbrny byłem, polonista chyba nieszczególnie za mną przepadał. I z perspektywy czasu go rozumiem. Jak mam być szczery, to średnio interesowała mnie wtedy edukacja. Przeturlałem się przez to liceum, ale z i z ustnej, i z pisemnej matury z polskiego dostałem piątki. Czyli jednak nie byłem zupełnym analfabetą.

Co czytywało się w twoim domu?

Wszystko i bardzo dużo. Mama całe życie zawodowe była nauczycielką języka polskiego i to w jakiś sposób było dla mnie ważne. Pamiętam, że czytywało się książki od Joanny Chmielewskiej do współczesnej prozy zachodniej. To się spinało, nie było podziału: to jest kultura wysoka, wartościowa, a to niska, gorsza. I może dlatego dzisiaj ja w tym moim pisaniu stoję jedną nogą w literaturze popularnej, a drugą w artystycznej… Widzisz, nie myślałem o tym wcześniej. Może tak rzeczywiście jest.

Recenzenci nazywają cię Smarzowskim polskiej prozy, często poruszasz się na granicy gatunkowej kryminału, a jednocześnie wśród autorytetów wymieniasz Iwaszkiewicza… Gdzie na tym literackim parnasie umiejscawiasz swoją twórczość?

W moim własnym, wygodnym miejscu. Na mojej kanapie. Nie interesuje mnie dostosowywanie się do kogokolwiek, myślenie, czy ja gdzieś pasuję. Nie zaprząta mi to głowy, po prostu robię swoje. Jestem na przykład zapraszany na imprezy dla autorów kryminałów, ale uważam, że nigdy nie napisałem książki, która spełniałaby te kryteria. Ludzie, którzy oczekują klasycznie, po szwedzku, poprowadzonej fabuły, denerwują się, gdy mają do czynienia ze „Ślepnąc do świateł” czy „Wzgórzem psów”.

Debiutowałeś w wieku 23 lat. Wcześnie. Pamiętasz, co skłoniło cię do napisania tego pierwszego zdania?

Studiowałem wtedy dziennikarstwo, miałem ambicje, żeby zostać dziennikarzem prasowym. I próbowałem coś tam pisać, ale byłem w tym dość nieśmiały. Ktoś mnie jednak zachęcił, żebym to gdzieś wysłał. Wysłałem opowiadanie do „Lampy”, odpisali po trzech miesiącach i od tamtej pory poszło jakoś piorunująco szybko. Tak naprawdę zostałem pisarzem – tzn. osobą, która wydała książkę, która ma ISBN, jest w empiku i tak dalej – zanim sobie uświadomiłem, że chcę nim być. Dopiero parę lat temu, po którejś już książce i iluś doświadczeniach, zrozumiałem, że to jest na serio. Że to jest moje życie.

Na jednym ze spotkań autorskich w Olsztynie powiedziałeś, że przestałeś pisać felietony do „Polityki”, bo wszystko, co miałeś do powiedzenia, napisałeś w nich przez dwa lata. Książki wciąż tworzysz.

Felieton to jest niby taka forma, która jest krotochwilna. Dobry felieton ma to do siebie, że czytelnik ma wrażenie, że tekst został napisany w trzy minuty, od palca, że to poszło tak leciutko. A tak naprawdę wymaga mnóstwa pracy i wysiłku. I jak się jest felietonistą, a pisze się przy okazji inne rzeczy, to jest takie ryzyko, że się wyprztyka z najlepszych zdań, powiedzonek, bon motów. A każdy ma jakąś skończoną ilość amunicji. Ja wolę ją zachować do innych rzeczy, które będą żyć trochę dłużej niż tydzień. Choć oczywiście nie twierdzę, że już nigdy nie napiszę żadnego felietonu! (śmiech)

Język twoich powieści jest wyjątkowo soczysty, ostry, „klepie po gębie” – jak wyczytałam w jednej z recenzji. Do tego te charakterystyczne, wyraziste metafory. Zawsze, gdy spotykam się z takim pisarstwem, zastanawia mnie, czy autor myśli w ten sposób na co dzień, stojąc np. w kolejce do kasy?

Nie wydaje mi się, żebym tak myślał – pełnymi, złożonymi zdaniami, z okresem retorycznym. I nie wiem, czy kogokolwiek proces myślowy przebiega tak, żeby go zapisać. Ja chyba bym zwariował, gdybym myślał na co dzień takim gęstym, intensywnym językiem, nacechowanym emocjonalnie, jaki mam w powieściach. On mi się po prostu włącza w momencie, kiedy zaczynam pisać książkę.

A jak w kilka lat pisze się dwie grube powieści i scenariusze do seriali?

Pracując codziennie? Chyba tak. Podobno krąży o mnie opinia, że jestem sumienny i systematyczny, więc to chyba o to chodzi. Dyscyplinę trzeba sobie narzucić i nie osiadać na laurach. Poza tym nie uważam, żeby były to jakieś super osiągnięcia – że ja tyle napisałem w tak krótkim czasie. Po pierwsze, to trochę trwało. A po drugie, wielu autorów pracuje nad kilkoma rzeczami naraz, ale się o tym nie wie. Biorą jakieś fuchy, żeby po prostu się utrzymać.

Upodobałeś sobie zabieg retardacji, niespiesznie prowadzisz narrację, skupiając się przede wszystkim na psychice bohaterów. Tworzysz plan akcji, żeby się nie pogubić?

Przy „Wzgórzu psów” miałem taki plan. W osobnym pliku rozrysowywałem sobie założenia akcji, bo ona jest dość mocno zamotana. I update’owałem to w trakcie pisania.

Lęk białej kartki cię nie dotyczy?

Nie. Oczywiście mam gorsze momenty, kiedy męczę się i strasznie źle mi idzie. Ale wtedy daję sobie dużo łagodniejsze normy, mówię sobie: „Dobra, napiszę chociaż kilka zdań”. Chodzi o to, żeby codziennie ruszyć się do przodu. Dwa zdania napisać, a trzecie poprawić.

Właściwie od pierwszej książki przepracowujesz temat dorastania czy dojrzałości. Czym ona dla ciebie jest?

Sam nie wiem… Dojrzała osoba to jest osoba odpowiedzialna, czyli taka, która umie przewidzieć konsekwencje swoich działań. Być może interesuje mnie to, bo jakiś kawałek życia zajmowałem się tym w stosunku do mnie samego – czy ja jestem już dojrzały, czy jeszcze nie, i co to znaczy. I później przyszedł taki moment, że złapałem się na tym: „Acha, kurczę, ciekawe, że to wszystko, co do tej pory napisałem, mniej lub bardziej jest o tym samym” – jakiejś ucieczce przed odpowiedzialnością, dojrzałością, dopasowaniu bądź niedopasowaniu do społeczeństwa.

Z jednej strony motyw niezależności, z drugiej – równie często u ciebie obecny – uzależnień. W „Ślepnąc od świateł” główny bohater jest dilerem kokainy, we „Wzgórzu psów” pije się przy każdej okazji i bez okazji. Miało na to wpływ twoje doświadczenie odwyku alkoholowego?

Uważam, że nie ma to żadnego znaczenia w kontekście moich książek. Po prostu uzależnienia są bardzo twardo wpisane w świat, każdy jest trochę od czegoś uzależniony. Jak nie od alkoholu czy narkotyków, to od telefonu czy obgryzania paznokci… Piszę o tym, bo to jest fundamentalna część świata – tak jak przemoc, ale i miłość. To jest moja optyka, ktoś może się z nią nie zgadzać, ale ja uważam, że tak jest.

Są książki, które czyta się i wyświetlają się gotowe sceny filmowe. Są też pisarze, którzy piszą, widząc kolejne sceny?

Ja rzeczywiście mam bardzo filmową wyobraźnię. Wyobrażam sobie obraz, gdy wymyślam książkę, którą akurat piszę.

I to pomogło ci w zostaniu scenarzystą?

Wydaje mi się, że tak. To się nie pojawiło w jakiś magiczny sposób, w momencie, gdy zacząłem pisać scenariusze. Pewnie więc pomogło, a na pewno nie zaszkodziło.

Jak traktujesz połączenie tych zawodów? A może to dziedziny całkowicie rozłączne?

I rozłączne, i nie. Pisząc książkę, tworzysz coś, co – nazwijmy to górnolotnie – będzie tym skończonym dziełem. Piszesz książkę dla książki. A scenariusz piszesz dla filmu czy serialu, to jest dzieło zależne. I jesteś zupełnie inaczej podporządkowana, bo tworzysz nie dzieło, ale jego komponent. A to ustala ci zupełnie inne granice mentalne. Zupełnie inaczej się nad tym pracuje. No i wiesz… niezrealizowanego scenariusza nikt nie będzie czytał. A na etapie scenariusza nigdy nie wiadomo, czy ktoś ten film zrobi. Taka praca wymaga więcej pokory.

Podjąłeś się też adaptacji własnej powieści – „Ślepnąc od świateł”. Dla wielu twórców to droga przez mękę.

Wielu nie chce nawet tego robić, ale z racji tego, że ja już miałem jakieś doświadczenie scenariuszowe, to zdecydowałem się w to pójść. I spoko. Nie chcę za dużo o tym opowiadać, bo jeszcze nikt nie widział efektu. To takie gadanie o czymś, o czym ludzie wiedzą, ale nikt nie wie, jak to będzie wyglądać. Sam jeszcze nie wiem. Natomiast przeczucia mam bardzo dobre. Jestem zadowolony z naszej pracy, scenariusz pisaliśmy z reżyserem Krzyśkiem Skoniecznym i wydaje mi się, że… no nie jest źle. Nie mogę się przechwalać, że jest tak zajebiście, bo trochę nie wypada. (śmiech) To była po prostu bardzo ciężka, ale i owocna praca.

Polonista śledzący dowody zbrodni – jak w serialu „Belfer” – nie jest typowym protagonistą historii kryminalnych.

Chcieliśmy mieć oryginalnego bohatera, takiego, którego nie ma w innych kryminałach. I chcieliśmy też złożyć hołd nauczycielom, trochę ich – jak to mówi młodzież – spropsować. Z tej chęci oryginalności wyszło nam wyzwanie. Jak zaczęliśmy pisać pierwszy sezon „Belfra” – który jest mocno kryminalny, a ma bohatera, który nie jest policjantem ani prokuratorem i nie ma dostępu do procedur – to zaczęły się schody. Okazało się, że trudniej wymyślić fabułę.

I jak poloniści oglądają „Belfra”?

Mojej mamie się podobał, nie miałem też sygnałów od kogoś ze środowiska nauczycielskiego, że obejrzał i to się w ogóle nie trzyma kupy.

Istnieje mit na temat marnych skutków oglądania filmów z literatami czy literaturoznawcami. Mam na myśli tzw. spoilery, wynikające z przewidywania narracji. Potwierdzasz?

Nie każdy chyba to ma, mi zdarza się mieć. Rzeczywiście potrafię przewidzieć większość rzeczy, która zdarza się w scenariuszach, ale nie jest też tak, że nie potrafię być zaskoczony. Ostatnio na przykład totalnie zaskoczył mnie amerykański film „Miss Sloane” [polski tytuł „Sama przeciw wszystkim” – red.]. Ale coś w tym z jest. Z Marią Janion podobno nie dało się oglądać „Dynastii”, bo zawsze wiedziała, co się stanie.

Mi w „Belfrze” nie wszystko udało się odgadnąć.

Właśnie miałem pytać! To szanuję to, cieszę się.

Unikając więc zdradzania zakończenia – czy to serialu, czy powieści – zapytam: intryguje cię, jak banalne w swej istocie okazuje się zło?

Mnie to nie intryguje. Ja po prostu uważam, że zło najczęściej jest banalne. Wynika z ludzkiej głupoty, niedopatrzenia. W kościele katolickim jest taka modlitwa: nie grzesz myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem. I według mnie bardzo wiele zła wynika właśnie z zaniedbania. Z tego, że coś się olało, nie przemyślało się konsekwencji swoich działań. Na przykład wsiadło po pijaku do samochodu. To jest banalne, ale zło jest dużo bardziej powszechne i groźne niż takie zło sataniczne, które my lubimy sobie wyobrażać – jakiegoś Hannibala Lectera czy seryjnego mordercę. Tego typu postaci tak naprawdę usprawiedliwiają zło, nadają mu jakiś sens, narrację. A największy problem tkwi w tym, że zło jest bez sensu! I o tym piszę, bo to jest właśnie najstraszniejsze.

 

Rozmawiała: Katarzyna Sosnowska-Rama, obraz: Zuza Krajewska