ROZMOWY NA SCHODACH

CZYLI ZNANE POSTACIE O NIEZNANYCH HISTORIACH.

GOŚCIMY MIROSŁAWA HERMASZEWSKIEGO *

KLIKNIJ, aby posłuchać naszego podcastu
MADE IN Warmia & Mazury Podcasts

Jeśli człowiek, który na komisji poborowej do wojska dostaje dyskwalifikującą kategorię C, a potem jako najlepszy lotnik podbija kosmos, to coś tu musi nie grać w tej układance. Wyjaśni to sam bohater – generał Mirosław Hermaszewski*.

MADE IN: Proszę się nie obwiać, nie zadam panu pytania, które pewnie pan słyszał setki razy…

Mirosław Hermaszewski: Może pan zadać każde. Najwyżej ucieknę. (śmiech) Choć faktycznie, pytania z cyklu: „jak tam jest w kosmosie?” i „czy pan się bał?”, rozkładają mnie na łopatki.

Więc zapytam na wstępie o zdrowie. Czy organizm człowieka, który przez niemal całe życie był poddawany wysiłkom i takim przeciążeniom, doznał jakichś reperkusji?

Większe konsekwencje dla organizmu niesie za sobą nieważkość. Ponieważ byłem w kosmosie tylko osiem dni, to ten wpływ nie zdążył się jeszcze u mnie zadomowić. Ale przy długotrwałych lotach problem jest. Następuje duże odwapnienie kości, które zwyczajnie robią się słabe. Jeśli się nie ćwiczy, mięśnie ulegają degradacji. Dlatego w długotrwałych lotach chłopaki po 2–3 godziny dziennie ćwiczą w pocie czoła. Muszą to czynić, by utrzymać kondycję swojego ciała. Druga rzecz, to układ sercowo-naczyniowy, który pracując w innych warunkach, zwyczajnie nie rozumie, że nie musi pokonywać ciśnienia hydrostatycznego od serca do mózgu i w nieważkości tłoczy tę krew mocniej. Dlatego odczuwa się przepełnienie górnych partii ciała krwią i to ciśnienie stwarza iluzję odwróconego położenia.

Znosił pan przeciążenia o wartości 9 G. Spróbuje pan tę wartość opisać nam tu stojącym na ziemi?

To nie do opisania.

To trochę jak wsadzenie głowy w imadło?

Myślę, że nie głowy, ale całego ciała. Wrażenie potwornego ciśnienia przy którym trzeba mięśniami walczyć, by nie pozwolić odpłynąć krwi do dolnych partii ciała. Grozi to niedotlenieniem mózgu, a zatem utratą przytomności. No i przy tym wszystkim trzeba oddychać, choć to są raczej rwane hausty, a nie oddychanie.

Ponoć najlepiej rozwalał pan testy psychologiczne i pokonał 300 kandydatów do programu kosmicznego.

Tak się złożyło. Niektóre testy badały osobowość, niektóre prawdomówność, a inne to, czy jesteś precyzyjny w działaniu. Pewnego dnia rozwiązaliśmy 998 testów, więc wieczorem miałem pustą głowę. Ale w każdym teście psychologowie zawsze coś ukrywają. Nie chodzi im o to, żeby stwierdzić czy kandydat jest odważny, bo od kosmonauty nie wymaga się odwagi, a rozważnego działania w deficycie czasu i w stresie. Pamiętam np., że jedno pytanie brzmiało: „czy lubisz patrzeć w ogień?”. Ja lubię. A kto nie lubi… I zastanawiałem się, co w tym pytaniu jest ukryte?

I dowiedział się pan?

Tak, ten kto lubi patrzeć w ogień, wedle tamtejszych teorii, ma skłonności padaczkowe. (sam się uśmiał)

Dość zaskakujący wniosek. A jak to było z tymi predyspozycjami somatycznymi dla lotników i kosmonautów? Były ważne?

Byłem bardzo szczupłym młodzieńcem. Lekarze nie chcieli mi dać zgody na latanie na szybowcach. Mówili, że nie mam postury lotnika. Dopiero za trzecim razem udało mi się tę komisję jakoś przekonać, że jestem godny zasiąść w kabinie szybowca. Po maturze złożyłem podanie o przyjęcie mnie do szkoły lotniczej do Dęblina. A w międzyczasie stanąłem przed komisją poborową w moim powiatowym miasteczku. A przed komisją stoi się sauté. No i komisja chichocze: „ale jesteś chudziutki”. Miałem 12 kg niedowagi. Powiedziałem, że chcę dostać się do szkoły lotniczej. Oni lekceważąco i wręcz upokarzająco zaczęli ze mnie drwić, a mnie łzy zaczęły lecieć.

Dali mi kategorię C z ograniczeniem, czyli że do wojska się nie nadaję.

Ale po tym upokorzeniu pojechałem na egzaminy do Dęblina. Teoretyczne zdałem na cztery plus. Z wuefu byłem bardzo dobry, ale ostatni bieg na 1500 metrów, bardzo ważny, pobiegłem boso. Nie stać mnie było na trampki, a butów zwykłych szkoda. Finał był taki, że drugiego na mecie wyprzedziłem o ponad sto metrów.

No i stałem potem przed tą komisją. Strofowali mnie, że nie potrafię na baczność stanąć, choć chcę zostać żołnierzem. Po chwili spojrzeli na moje stopy, a po tym linoleum, na którym stałem, krew z nich leciała. Nawiasem mówiąc, żużel ze skóry wydłubywałem jeszcze przez dwa tygodnie.

To zrobiło na nich wrażenie. Spojrzeli po sobie, a ja w tym momencie niepotrzebnie wypaliłem: „ale ja nie jestem za szczupły?”. A oni: „nie szkodzi, odkarmimy cię”. Słowa dotrzymali. Szkołę skończyłem jako prymus.

To prawda, że na stacji orbitalnej hodowaliście rośliny?

Tak. Wie pan, co na mnie największe wrażenie zrobiło? Były tam takie przezroczyste kontenery z posadzonymi grzybami. Patrzę na nie, a jedne rosną w bok, drugie w górę. Na ziemi roślina kieruje się fototropizmem, czyli dąży do światła i geotropizmem, czyli do pionu. A im się wszystko poprzestawiało. Dlatego grzyb rósł czapeczką do dołu.

Rosjanie ponoć hodowali jeszcze cebulę?

Tak. Ja wiem do czego pan zmierza (to aluzja do kilku kropel alkoholu, który symbolicznie posmakowali na stacji orbitalnej, kiedy Rosjanie zażartowali na widok cebuli: „no, to zakąska jest”). Eksperyment był bardzo poważny. Cebula jest nośnikiem wielu witamin, a przy długotrwałych lotach witaminy są bardzo potrzebne kosmonautom.

A alkohol? Coś tam symbolicznego było…

Jestem ciekaw, o czym rozmawiał pan z mamą, kiedy wrócił z kosmosu jako bohater narodowy. Pytam w kontekście rzezi na Wołyniu w marcu 1943 roku, kiedy to mama, z panem, wtedy 1,5-rocznym brzdącem zawiniętym w koc, uciekała przed banderowcami. Jeden z nich dogonił ją i strzelił. Trafił w skroń. Kiedy upadła, bandyta sądził, że zabił. Wypadł pan z rąk mamy i wleciał w zaspę. Po jakimś czasie mama odzyskała przytomność i zdołała dotrzeć do wsi, nie mając świadomości, że zgubiła dziecko w śniegu. Rano ojciec odnalazł pana.

Po misji kosmicznej mama nie mówiła: „synku, mogłeś nie żyć, a zostałeś pierwszym Polakiem w kosmosie”?

Rozwinę wątek o który pan pyta. Otóż kiedy przeszedłem te wszystkie badania i wiedziałem, że jadę do Związku Radzieckiego do Gwiezdnego Miasteczka na szkolenie, wybraliśmy się z żoną do mamy, żeby jej to powiedzieć. Siedzieliśmy przy ciastkach i herbacie. Mama pochwaliła się nowym radioodbiornikiem. Mówiła: „bo ten stary, na którym słuchałeś jeszcze relacji z lotu Gagarina, zepsuł się”. Więc mówię, że to dobrze się składa, bo będzie okazja usłyszeć mnie z kosmosu w tym nowym. Nie zwróciła uwagi na moją aluzję. Więc już konkretnie zakomunikowałem, że wylatujemy do miasteczka, będę się szkolił i wylecę sputnikiem w kosmos. I jak usłyszała te słowa, to widziałem jak postarzała się dosłownie w trzy sekundy.

Ostatecznie zaakceptowała moją decyzję. Kiedy już komunikowałem się z nią z orbity, mówiła o moim bohaterstwie. A ja jej: „nie mamo, bohaterem to jesteś ty, bo wychowałaś mnie na takiego człowieka, w trudnych czasach bez ojca, wykarmiłaś z niczego i wykształciłaś”.

Kiedy po misji przyleciałem na lotnisko do Warszawy i zobaczyłem w tłumie mamę, wtedy nic dla mnie nie było ważne, żadne oficjalne gesty. Poszedłem przywitać się z mamą.

Zmieniając nastrój, zapytam czy nie wkurza już pana to ciągłe tytułowanie „pierwszym Polakiem w kosmosie”?

Po pierwsze, to myślałem, że poleci jeszcze jakiś Polak…

…ale pan i tak zawsze już będzie pierwszym.

To fakt. Wie pan, kiedy młody człowiek idzie do szkoły aktorskiej, to zakłada, że będzie popularny, bo przecież aktor chce zdobyć uznanie publiczności. Ja jestem pilotem, zamknięty sam w kabinie. Mam przyrządy z którymi rozmawiam. I mając 37 lat, raptem spada na mnie zadanie: jak być popularnym? Powtarzałem sobie: „kurczę, Miruś, gdzieś ty się wpakował?! Nie dasz rady być osobą publiczną”. Zawsze byłem nieśmiały.

Kiedy nastąpił przełom? Otóż będąc w kosmosie, ziemia pyta: „Mirek, gotowy jesteś?”. Ja też pytam: „do czego?”. A oni: „za 10 minut reportaż”. Myślę sobie: „nic się nie martw, jak palnę głupotę, to oni to wytną, zmontują i będzie jak trzeba”.

Parę razy kiknąłem się, ale kiedy po locie puścili mi reportaż, to okazało się, że poszedł w całości, a te potknięcia dodały tylko autentyczności. I przekonały mnie, że jakoś z tymi kamerami i mikrofonami można żyć.

Jest pan w stanie oszacować z dokładnością do stu, ilu udzielił pan wywiadów od lądowania na ziemi?

To niepoliczalne. To tak jak ten kosmos bezkresny, który początku nie ma i chyba końca mieć nie będzie.

A ja wczoraj wyliczyłem, że nad Polską przelatywał pan wtedy w ledwie półtorej minuty.

Dokładnie w 87 sekund.

  • Gen. Mirosław Hermaszewski we wrześniu skończył 76 lat. W wieku 23 lat jako prymus ukończył Szkołę Orląt w Dęblinie. Po 14 latach awansów wojskowych i podnoszeniu kwalifikacji jako pilot myśliwców (w sumie wykonał 3473 lotów), został zakwalifikowany do lotu kosmicznego na stację orbitalną wraz z Rosjaninem Piotrem Klimczukiem. Wystartowali 27 czerwca 1978 roku, okrążyli 126 razy ziemię w ciągu ośmiu dni. Jest honorowym obywatelem wielu miast, członkiem prestiżowych instytucji kosmicznych i naukowych.

Rozmawiał: Rafał Radzymiński
(na schodach przy ul. Dąbrowszczaków w Olsztynie,
w piątek 29 września o godz. 12.30, przy temperaturze 18 st. C)

Obraz: Michał Bartoszewicz