Znam tylko jedną osobę, która zrezygnowała ze wspinania z powodu traumatycznych przeżyć – śmierci innego wspinacza – mówi Krzysztof Wielicki, jeden z najwybitniejszych himalaistów świata. No właśnie, jak myśli się o życiu na ośmiotysięczniku?

MADE IN: Ile razy analizował pan już swoją potencjalną śmierć?

Krzysztof Wielicki: Tę cienką czerwoną linię…? Bo ja wierzę, że ta cienka czerwona linia istnieje, każdy ją ma i wie, że ona nad nim wisi. Cała rzecz polega na tym, by nie myśleć o śmierci, ale być blisko tej czerwonej linii, bo tam jest najciekawiej. Niektórzy ludzie po prostu mają potrzebę sięgania do swojego limitu, a inni wręcz unikają go. A ja, szczególnie w młodości, po tym limicie szedłem. Wynika to z zapotrzebowania na emocje. A tam jest ich najwięcej. 

KLIKNIJ, aby posłuchać naszego podcastu
MADE IN Warmia & Mazury Podcasts

Niektórzy kupują te emocje, np. wraz z biletem na mecz na stadionie. 30 tys. ludzi na trybunach właśnie kupiło emocje, a tylko 22 ludzi na boisku ma prawdziwe emocje. Taka jest różnica. Ja zawsze byłem i jestem człowiekiem, który nie kupuje emocji, a chce je po prostu mieć. 

A wracając do sedna pytania, to ze wszystkich podbramkowych sytuacji, które miałem życiu, głęboko wierzyłem, że wyjdę. Innej opcji nie brałem pod uwagę. 

Ale statystyka nieubłaganie zagląda wam do trumny.

Dlatego do tej statystyki trzeba dołożyć jeszcze element szczęścia.

Sam pan powiedział, że na tyle lat, ile spędził w wysokich górach (sumując wyprawy – dziewięć lat), powinien już nie żyć.

Wszyscy popełniamy błędy, tam w górach również, dlatego w wielu sytuacjach decyduje właśnie szczęście. Jurek Kukuczka zginął, bo miał kompletnego pecha (pękła mu lina około 200 m przed szczytem Lhotse – red.). 

Jedyne przemyślenia jakie mnie dopadają, to takie, że nie jesteśmy wieczni. Ale i tak nie uważam, by to był powód o myśleniu o emeryturze.

Pan, słyszałem, nawet nie lubi tego słowa.

Dla mnie nie ma emerytury. Dziwię się, że są ludzie, którzy mówią z nadzieją w głosie: czekam na emeryturę. Nie rozumiem tego. Gdybym nawet pracował na etacie, to bym się bronił rękami i nogami, by tylko nie wysłali mnie na emeryturę. Człowiek wręcz powinien obawiać się, że ktoś próbuje przerwać mu zawodową aktywność. Ale z tej tęsknoty za emeryturą pewnie muszą się tłumaczyć ci, którzy robią coś bez pasji.

Pan pracował w zawodzie, jako inżynier elektronik? 

11 lat, etatowo. Kierowałem działem w fabryce samochodów w Tychach. Odpowiadaliśmy za automatyzację procesu produkcyjnego i obsługę ośrodka obliczeniowego. Ogólnie mówiąc, utrzymywaliśmy w ruchu produkcję.

Po latach przerwy miałem propozycję powrotu, ale w mojej branży postęp był taki, że to była jednak zbyt duża przepaść czasowa. A dwa – koszula zawsze bliższa ciału, więc zostałem przy górach.

Patrząc z dystansu – kiedy pan naprawdę przegiął w tych górach? 

Przy samotnym wejście na Lhotse w gorsecie z uszkodzonym kręgosłupem. Ale mogę to ocenić właśnie z perspektywy czasu i doświadczenia, które potem zgromadziłem. Po prostu mam skalę porównawczą i dzisiaj wiem, że wtedy naprawdę przesadziłem. 

Jak się wspinasz, to boli, ale ten szczyt jakoś przyciąga człowieka. Natomiast przy zejściu, każde uderzenie raka o lód, wywoływało taki ból w plecach, że żałowałem swojej decyzji. Ale powtarzam, łatwo to ocenić z dystansu, a na miejscu myśli się inaczej.

To była czerwona linia?

Czerwona linia pojawiła się na Nanga Parbat. Też atakowałem samotnie. Byłem przekonany, że zwyczajnie zostanę na ścianie – była tak skomplikowana. Człowiek ginie w jej olbrzymim masywie, ciągle odbijałem gdzieś w prawo, w prawo, szukając miejsca, które mnie „puści” wyżej. Jedno pośliźnięcie i koniec, bo szedłem sam, bez liny.

Takie doświadczenia dopiero uczą, iż wiara, że sobie poradzisz, jest nieoceniona.

Opowiadając o bliskich, którzy zginęli w górach, mówi pan z wielką swobodą, bez emocji. Czy to tylko pozory?

Gdybym odszedł ja, to i Jurek, i Wanda (Rutkiewicz, zginęła w 1992 roku niespełna 300 m przed szczytem Kanczendzongi – red.) też by się dalej wspinali. To jest pasja niedefiniowalna. Uzależnienie bezwzględne. Jak w narkomanii – czy ktoś, kto bierze narkotyki, uwzględnia to, że iluś zeszło już z powodu właśnie narkotyków? Znam tylko jedną osobę, która zrezygnowała ze wspinania z powodu traumatycznych przeżyć – śmierci innego wspinacza. 

Wasze wyprawy śledzi już kawał Polski, a zdecydowana większość, nie rozumiejąc himalaistów…

… tak, w internecie jest 30 mln komentatorów. (śmiech)

…pyta: po co pchają się po śmierć?

Drażnią pana już te pytania?

Mówię, że to co robimy, to jest taka zachłanność na życie. Musimy coś osiągnąć, zrealizować jakieś wyzwanie, co przekłada się potem i na życie prywatne, i na zawodowe.

Krótko mówiąc: lubicie mieć pod górkę.

Właśnie tak można powiedzieć. Ale do tego potrzebna jest ta sztuka cierpienia. Ten rodzaj cierpienia, który jest wartością. Takie cierpienie uszlachetnia, bo jeśli w cierpieniach osiąga się sukces, to ma on inny smak.

Całe to wspinanie jest w głowie. Nie w mięśniach i sprawności. Dla człowieka wspinającego się, cierpieniem nie jest zimno, spadający lód i kamienie.

Mam tu taki cytat pana: „Ten dodatkowy szczyt nie jest wart tego, by nie żyć np. z dorastającym synem”.

Zrozumiałem to dopiero później. To związane jest fizjologicznie z wiekiem.

Powtarza pan to na wyprawach tym młodszym?

Nie, bo do tego trzeba dojrzeć samemu. To przychodzi też, jak się jest w pewnym stopniu spełnionym. Bo jak człowiek jest w drodze, nie myśli o tym, bo pędzi. Chce zdobywać. Jak już wiele zdobyłeś, to zaczynasz rozumieć, że są inne wielkie wartości. U mnie pojawiło się to wraz z urodzeniem ostatniego syna. Wtedy dostrzegłem wagę sprawy. Ale i widzę u paru kolegów, którzy kiedyś byli harpaganami, że jak pojawiły im się dzieci, to wielkiego ryzyka już nie podejmowali. Bo wiedzieli, ile mogą stracić.

Z drugiej strony mam też taki pański cytat: „W trakcie wyprawy potrafiłem zupełnie odsunąć od siebie tęsknotę za rodziną. Nigdy też nie myślałem, że muszę uważać, bo mam dzieci. Jeśli alpinista ma być skuteczny, nie może kalkulować w ten sposób”.

I nadal tak twierdzę. Kiedyś potrafiłem wyłączyć w górach wszystkie sfery życia rodzinnego. Byłem bezwzględny w realizacji celu. Ale teraz, wielką wartością było dla mnie, kiedy jeszcze do ósmego roku życia syn przed snem wołał: tata, potrzymaj za rączkę.

Pół minuty wystarczyło. Jemu to było potrzebne, ale szybko dostrzegłem, że i mi było potrzebne. W pewnym momencie życia stało się dla mnie cenniejsze położyć mu rękę na głowie, niż na Evereście. Koledzy, którzy też w późniejszym wieku mają dzieci, opowiadali mi o podobnych odczuciach – obawa o dziecko.

Być może jest w tym element połączenia ojcostwa i bycia dziadkiem. W ogóle to śmieszne są czasem sytuacje, bo mam wnuka, który jest półtora roku młodszy od syna i jak w trójkę kopiemy w piłkę, to jeden woła do mnie dziadek, a drugi tato. Oni nie mają z tym problemu, ale ja już tak.

Na jak wysoki szczyt zdołałby się pan wspiąć w obecnym wieku?

Pewnie mógłbym jeszcze spróbować zaatakować ośmiotysięcznik. Tak się złożyło, że moja żona też się wspina i motywuje mnie, byśmy pojechali razem na siedmio-, ośmiotysięcznik. Chce je zdobywać. A tak naprawdę to ja sam się motywuję, by z nią pojechać, bo wydaje mi się, że wtedy będzie bezpieczniej. Więc może w przyszłym roku będziemy musieli podjąć to wyzwanie. A czy będę szedł do szczytu? Nie wiem, walczyłem trochę filozoficznie na ten temat z żoną, bo nie chcę dopuścić do sytuacji, że zabraknie nas obu i osierocimy dziecko.

A wspinamy się już dla przyjemności, czasem w miejscach, gdzie jeszcze nikogo nie było. To jest dla nas taka forma eksploracji. 

Ponoć w tych trudnych sytuacjach w górach śnią się wam niestworzone rzeczy?

Mi np. przyśnił się pogrzeb Bieruta, który pamiętałem jako sześciolatek, a nigdy potem nie wracał mi w pamięci. Mamy zakodowane w głowie różne rzeczy i w takich sytuacjach wychodzą z zakamarków. Czyż nie piękny jest ten nasz mózg? Przecież jego nie da się zastąpić sztuczną inteligencją.

Krzysztof Wielicki 

5 stycznia kończy 70 lat, ale nie wielką pasję do gór. Ma już swoje miejsce w historii himalaizmu jako jeden z najwybitniejszych wspinaczy. Jako piąty człowiek na ziemi zdobył Koronę Himalajów i Karakorum, a za swoje osiągnięcia otrzymał w 2019 roku najbardziej prestiżowe wyróżnienie na świecie – Złoty Czekan. 23 listopada był gościem specjalnym jubileuszu 50-lecia Klubu Turystyki Górskiej Grań. W niespełna godzinę opowiedział i pokazał na zdjęciach swój niemal półwieczny podbój gór. Robi wrażenie.

Rozmawiał: Rafał Radzymiński (24 listopada o godz. 9 na schodach
przy ul. Dąbrowszczaków 14 w Olsztynie)

Obraz: Arek Stankiewicz