MAREK DYJAK*, SKĄPY W WYPOWIEDZI, SZCZERY W ŚPIEWANIU. POSIADACZ NAJPRAWDZIWSZEGO GŁOSU NA POLSKIEJ SCENIE MUZYCZNEJ, PO CHWILE WYTCHNIENIA WPADA Z WĘDKĄ NA UKOCHANE WARMIĘ I MAZURY.

MADE IN: Wyczytałem w którymś z wywiadów, że w dniu koncertu to dziennikarz sobie z tobą nie pogada. Koncert masz za 4 godziny.

KLIKNIJ, aby posłuchać naszego podcastu
MADE IN Warmia & Mazury Podcasts

Marek Dyjak: Rzeczywiście ciężko jest ze mną rozmawiać przed koncertem i w dniu koncertu. Ale rozmawiamy, czego się nie robi dla Olsztyna i ludzi tutaj.

A ciężko jest mi rozmawiać z emocji, każdy koncert to ich silna kumulacja. Jestem w swoim świecie i zaczynam w nim być już od rana w dniu, w którym gram.

Dlaczego Olsztyn tak podkreśliłeś?

Bardzo lubię to miasto. Bardzo, naprawdę bardzo, bardzo, bardzo. Wręcz kocham. A Warmia i Mazury są dla mnie wytchnieniem. W wakacje spędzam tu dużo czasu, w Tomaszkowie u moich przyjaciół. Ale mam też przyjaciół i w Stawigudzie, i w Tomaszkowie, i w Świątkach… Właśnie dzisiaj u tych ze Świątek jedliśmy obiad.

Więc od razu zapytam o twoje ukochane wędkowanie nad naszymi jeziorami.

Oczywiście wpadam tu z wędkami.

Pochwal się, co największego złowiłeś?

Zdaje się, że około metrowego szczupaka.

Ujęło mnie zdanie, którym obnażyłeś się ze skrajnie niematerialnej postawy: jedyne co w życiu posiadam to parę wędek i kilka marynarek. Od zawsze w tym minimalizmie?

Można by tak rzec, choć ostatnio wziąłem sobie jeszcze kredyt na mieszkanie. Ale rzeczywiście mam niewiele rzeczy, a wędki wśród nich. Przedmioty nie stanowią dla mnie większej wartości.

A propos marynarek, to najczęściej masz pod nią białą koszulę, co bardzo kontrastuje z twoim mrocznym wizerunkiem.

To jest coś między pijanym kelnerem, a śpiewakiem. Tak to ma wyglądać i tak chyba wygląda. Ale dzisiaj dla odmiany będę śpiewał cały na czarno, bo czarny jest jednak moim pierwszym kolorem.

Czy ktoś kiedyś próbował coś ci narzucić w kontekście twojego wizerunku na scenie?

Nie. Kompletnie nie. Nawet jak była kiedyś próba przy Męskim Graniu, proponowali mi jakieś ubranie i oczywiście nie zgodziłem się. Ja w tym samym chodzę, w tym samym gram i w tym samym łowię ryby – w marynarce.

Sięgnąłem do twojego występu z festiwalu FAMA w 1995 roku od którego w zasadzie wystartowało twoje śpiewanie na poważnie. Byłeś młodzieńcem z piękną fryzurą, a dzisiaj chodzisz łysy, choć łysy z natury nie jesteś.

To z czystej wygody.

Wracając do minimalizmu twojego otoczenia – ty ponoć w ogóle nie masz i nie używasz komputera.

Bo ja w ogóle nie umiem obsługiwać komputera. Gdy zachodzi taka potrzeba, to robi to menedżer, albo któryś przyjaciel.

A jaką masz komórkę?

No taką zwyczajną, nie ma żadnych internetów itd. Zwykła, włączam i wyłączam.

Czyli medialnie tkwisz na posterunku klasyki: książka, poezja…

Tak, dużo czytam, bo lubię czytać.

Nawet gdzieś wyszperałem twoje piękne słowa: „poezja jest najszybszym transportem, szybszym od światła; przeniesie cię natychmiast, gdzie chcesz”.

Bo to jest prawda.

Ale też zaczytujesz się w książkach poświęconych losom Żydów w czasie wojny. To jakiś osobisty powód?

Ogólnie interesuje mnie los skrzywdzonych ludzi. Nie tylko Żydów. Mieszkam teraz w Chełmie, niedaleko Sobiboru, a w zasadzie między Sobiborem, a Majdankiem, w których były obozy koncentracyjne. Interesuje mnie historia mordu, zacieranie śladów i sprawy z tym związane. Z kolei kultura żydowska interesuje mnie w pełnej rozciągłości, stąd w mojej muzyce dużo jest żydowskiego sposobu grania.

Bardzo dużo śpiewasz czyichś tekstów…

… w zasadzie większość, choć sam trochę komponuję.

Więc dopytam czy masz artystów po których chciałbyś sięgnąć, ale czujesz, że jeszcze nie pora?

Nie. Wydaje mi się, że idę oddzielną drogą, trochę w samopas.

A to, kogo widzisz na widowni, wpływa na poziom twojej ekspresji w śpiewaniu?

Tak, kiedy widzę zaangażowaną publiczność, to jest naprawdę fajnie. Wiek publiczności w zasadzie nie ma znaczenia, choć czasem do tych moich piosenek przychodzą ludzie z dziećmi i to jest trochę bolesne.

Zapytałem o tę publikę, bo sumując teksty, sposób interpretacji, twój szczery przekaz i dobór instrumentów – to wszystko potrafi wycisnąć łzę z oka i dorosłemu mężczyźnie.

Doskonale wiem o tym, że te piosenki są autentyczne, że nic w nich nie dzieje się przypadkowo. Dobieram piosenki takie, które przeżyłem, albo teraz przeżywam.

Sam masz takie niezrealizowane marzenie, by posłuchać jakiegoś koncertu?

Na pewno posłuchałbym tego słynnego koncertu Komedy z Jazz Jamboree z 1964 roku. Jest genialny.

A z żyjących artystów?

(długo myśli) Chyba nie poszedłbym na żaden. Nie chodzę na koncerty.

Na Dyjaka?

Z przymusu (śmiech).

Rozmawiał Rafał Radzymiński (na schodach przy ul. Dąbrowszczaków 14 w Olsztynie, w niedzielę 19 lutego o godz. 14.10 przy temperaturze 1 stopień Celsjusza), obraz: Michał Bartoszewicz

* Marek Dyjak – na etapie zawodówki (kształcił się w kierunku hydraulika) zafascynował się muzyką do której wciągnęli go miejscowi bardowie (pochodzi ze Świdnika). Przez kolejnych kilkanaście lat żył i przy muzyce, i przy alkoholu. Jak mówią o nim przyjaciele: żył po bandzie, aż dojechał do końca drogi – dziewięć lat temu podjął próbę samobójczą. Pogotowie stwierdziło zgon, kiedy po śpiączce obudził się. Dzisiaj, swym głosem na granicy krzyku i rozpaczy, przyciąga koneserów szczerej autentycznej muzyki w której, jak określili fani, są krew, żółć i łzy. 19 lutego zagrał w olsztyńskim Andergrandzie promując najnowszą płytę „Pierwszy śnieg”.