JERZY HOFFMAN WŁAŚCIWIE POWINIEN BYĆ UZNANY ZA WSPÓŁAUTORA TRYLOGII – BEZ JEGO FILMÓW WYOBRAŹNIA ZBIOROWA KILKU OSTATNICH POKOLEŃ POLAKÓW NIE BYŁABY TAKA SAMA. DLACZEGO KRĘCIŁ W ODWROTNEJ KOLEJNOŚCI NIŻ SIENKIEWICZ PISAŁ, CZYM RÓŻNIŁ SIĘ OD DZISIEJSZYCH TRZYNASTOLATKÓW, NA KOGO LUBI PATRZEĆ PRZEZ SZKŁO I CZEMU MIESZKA W DOMU NA WODZIE?

Jerzy Hoffman wprowadza nas na plan filmowy swojego życia. Reżyserię tym razem pozostawił krajobrazowi Mazur.

KLIKNIJ, aby posłuchać naszego podcastu
MADE IN Warmia & Mazury Podcasts

 

Jerzy Hoffman: Moglibyśmy usiąść na górze w bibliotece, ale mamy tam problem z osami.

(Siadamy więc na dole domu na wodzie w Sikorach Juskich. Przed nami rozciąga się widok na jezioro Łaśmiady, w oddali widać tylko wyspę porośniętą lasem. Pada. Zapatrzeni, wiemy już, dlaczego Jerzy Hoffman mieszka tu od niemal 40 lat)

MADE IN: Od paru dni leje deszcz. Nie boi się pan potopu?

(śmiech) Wie pani, w odróżnieniu od rzek, jeziora nie wylewają. Ja swój „Potop” przeżyłem 40 lat temu.

Jest taki, dość wyświechtany już, frazes, mówiący, że życie pisze najlepsze scenariusze. Ale Pana życie to rzeczywiście gotowy materiał filmowy – przynajmniej na trylogię.

Jerzy Hoffman: „Oby dane ci było żyć w ciekawych czasach” – to chińskie przekleństwo. A ja przyszedłem na świat rok przed dojściem Hitlera do władzy. Jednak tak już bez żartów, to bardzo trudne życie miało pokolenie moich rodziców. Ojciec poszedł na front w wieku 18 lat, po zdanej maturze w 1916 roku, i był trzykrotnie ranny. Zahaczył o dwie wojny. Ja na szczęście tylko o jedną i de facto byłem od niej daleko, bo na Syberii. Paradoks polega na tym, że dzięki temu żyję. W kraju zginąłbym w Holocauście, jak ogromna większość mojej rodziny.

Na początku wywiadu rzeki Po mnie choćby „Potop” opowiada pan Jackowi Szczerbie o wróżbie wypowiedzianej przez cygankę „Daleko zajdziesz i zginiesz nagłą śmiercią”. Komentuje ją pan w ten sposób: „Trochę się przestraszyłem […], choć byłem już wtedy dorosły”. I dookreśla pan: „Miałem trzynaście lat, piłem, paliłem, byłem po pierwszej kobiecie, a po poważnej bójce wiedziałem, co to nóż”. W czasie wojny żyło się szybciej?

Jerzy Hoffman: Nasze pokolenie trzynastolatków w porównaniu z dzisiejszymi to ojcowie dzieciom. Kolosalna różnica. Ja w wieku siedmiu lat na wyciągnięcie ręki widziałem trupy, rezultaty bombardowań, dziewczynkę rozpaczającą nad matką, czyli to, co normalnie znamy z kadrów filmowych. Bardzo szybko dorośleliśmy. Chłopcy z szóstej klasy od nas z Syberii, którzy repetowali dwa-trzy razy (a takich było sporo), szli na front. Ja właśnie sześć klas na Syberii skończyłem.

W książce co wspomnienie, to anegdota-perełka. Można było poderwać na nie dziewczyny?

Czy ja wiem… Dziewczyny moich czasów, moje jednolatki, miały podobne doświadczenia. Zresztą ja nigdy nie należałem do podrywaczy.

Nie wierzę.

Na pewno nie byłem czarusiem.

A czytając wywiad z panem, trudno właściwie określić, czy jest tam więcej kobiet czy różnego rodzaju trunków.

Ach, no wie pani… Nasze pokolenie kochało kobiety i one nas kochały. Jak to w tej rosyjskiej piosence: „Ja kocham cię życie i mam nadzieję, że to nawzajem”. Miłość była odwdzięczana miłością.

Nawiązując jeszcze do rozmowy z Cyganką – wracał pan wówczas z pięcioletniej zsyłki na Syberii. To tam pierwszy raz przeczytał pan „Pana Wołodyjowskiego”.

Jerzy Hoffman: Tak, to była pierwsza książka, którą ojciec przesłał mi, gdy tylko przekroczyli z wojskiem dawną granicę Polski. Później przyszedł jeszcze „Potop”, natomiast „Ogniem i mieczem” nie przepuściła cenzura. Nie można powiedzieć, że ja Sienkiewicza czytałem. Ja się w nim zaczytywałem! „Ogniem i mieczem” poznałem na końcu, już w Polsce. I tak się złożyło, że w takiej kolejności nakręciłem też Trylogię.

To nie był przypadek.

Jerzy Hoffman: Po „Krzyżakach” rękę na „Potopie” położył Ford. Aleksander Ford był absolutnym władcą kina polskiego, jakakolwiek dyskusja czy konkurencja była z nim w tym czasie niemożliwa. Gdy na przykład miał jakieś problemy z wojskiem, podnosił telefon i dzwonił do Aleksandra Zawadzkiego, ówczesnego Przewodniczącego Rady Państwa, czyli odpowiednika naszego prezydenta, i mówił: „Olek? Tu Olek. Jakiś generał nie chce dać nam wojska! Komu jest ten film potrzebny – mnie czy wam?!”. I była sprawa załatwiona.

Wolny był natomiast „Pan Wołodyjowski”. Telewizja zaproponowała Jerzemu Lutowskiemu napisanie serialu „Przygody pana Michała”. A on, wiedząc, że mam absolutnego szmyrgla na punkcie Sienkiewicza, zaproponował mi realizację. Odpowiedziałem, że serial owszem, ale przede wszystkim interesuje mnie kino. Wspólnie napisaliśmy scenariusz filmowy. Miałem robić obie realizacje, ale później przyszedł rok ’68 – jak było, mówiłem o tym wielokrotnie. W każdym razie w serialu była większość moich aktorów, kamera na moim planie, moje dekoracje, kostiumy i sceny batalistyczne, a mojego nazwiska nie było. Takie czasy. Ale kiedy w trakcie przygotowań do „Potopu” jeden z kolegów zaproponował mi, że on zrobi serial, to powiedziałem „Tym razem na mojej dupie nikt się nie przewiezie”.

Co takiego jest w literaturze Sienkiewicza?

Jerzy Hoffman: No co jest w jego literaturze, że całe pokolenia młodych ludzi – i tych, którzy walczyli o Polskę, i tych, co szli do lasu w czasie partyzantki – przyjmowały pseudonimy z sienkiewiczowskich powieści? On pobudzał naszą fantazję, ziszczał nasze marzenia. To później tak się stało, że słowo patriotyzm albo zaczęło być czymś wstydliwym, albo próbowano je zdewaluować, upartyjnić, utożsamić z nacjonalizmem. Różne były losy tego pojęcia. A dla naszego pokolenia to było coś absolutnie samo zrozumiałego. Może to brzydko brzmi, ale to był psi obowiązek! Zaproponowano mi kiedyś udział w dyskusji o tym, czy warto ginąć za ojczyznę. Dla nas takiej dyskusji nie było, bo inaczej ojczyzny by nie było. I nie mogliby nasi politycy pokrzykiwać z ław sejmowych, bo nie byłoby polskiego sejmu.

Trylogię czytuje jak jakoś tak parszywie czuję… Zresztą stała się rzecz dziwna. Dopóki nie nakręciłem filmu, mogłem wziąć udział w każdej olimpiadzie na temat Trylogii, bo znałem ją niemal na pamięć. Ale w filmie wiele rzeczy uległo zmianie i później już nie byłem pewny, co było u Sienkiewicza, a co u mnie.

Po nominacji „Potopu” do Oscara, 7,5 mln widzów „Ogniem i mieczem” osiągnął pan stan spełnienia? Nakręcenie Trylogii było pana marzeniem zawodowym przez cztery dekady.

Jerzy Hoffman: O realizację „Ogniem i mieczem” walczyłem ponad 11 lat, przy czym nie była to tylko sprawa cenzury, bo już w ostatnim okresie PRL-u minister kultury i sztuki, wspaniały historyk prof. Krawczyk przeboksował (w ramach likwidacji tzw. białych plam w stosunkach polsko-sowieckich) realizację właśnie „Ogniem i mieczem”. Przyznał dotację, ale następna pani minister ją zlikwidowała. Zaczęła się walka o pieniądze. Nigdy już nie miałem dostatecznej ilości funduszy, by zrobić ten film tak, jak marzyłem. Dlatego zabrakło niektórych scen, a przede wszystkim przestrzeni – nie było stepów, dzikich pól. Po prostu zabrakło pieniędzy. Zaciągnęliśmy pierwszy w powojennej Polsce kredyt na realizację filmu! Ten dom był zastawiony, zastawione było moje mieszkanie w Warszawie i mieszkanie producenta Jurka Michaluka. Niewielu w nas wierzyło, a jednak film powstał.

À propos pieniędzy – po sukcesie ekranizacji „Pana Wołodyjowskiego” miał pan propozycję lukratywnego kontraktu we Włoszech, ale wrócił pan do kraju. Po „Potop”.

„Pan Wołodyjowski” przeszedł z dużym powodzeniem po ekranach włoskich kin. Zaproponowano mi więc w Cinecittà realizację dwóch tematów: „Carskiego kuriera” Juliusza Verne albo „Córki kapitana” Puszkina. Gaża, którą mi proponowano, w Polsce była jak sezamie otwórz się. Ale ja chciałem przenieść na ekran sienkiewiczowski „Potop”. Nie żałuję tej decyzji. Zresztą po nominacji „Potopu” do Oscara proponowano mi zostanie w Hollywood i też wybrałem powrót.

Dlaczego?

Było wiele względów. To tak jak Napoleonowi tłumaczono, dlaczego nie oddano salwy na jego cześć: „Z siedemnastu powodów. Po pierwsze: nie mamy armat”. „Dziękuję, więcej nie trzeba” – odpowiedział Napoleon. „Po pierwsze” to oznaczało wówczas emigrację do końca życia. Nikt z nas nie przewidywał upadku komunizmu, choć dzisiaj są mędrcy, którzy twierdzą, że wiedzieli… Taka decyzja oznaczała, że nigdy nie zobaczy się Polski, rodziców, przyjaciół. A po drugie byłem wtedy krótko po 40-tce. Mając tyle lat w Hollywood, trzeba być całkowicie niezależnym i nie musieć niczego – a nie skakać. Ja lubiłem skakać z własnej woli, a to duża różnica. W Polsce również oczekiwano po mnie wiele po „Potopie”, więc nakręciłem „Trędowatą”. Skandal był ogromny wśród krytyki i nie miałem już problemu! (śmiech)

Wróćmy do początku – jak syn wziętych lekarzy znalazł się na moskiewskiej reżyserii filmowej?

Rodzice oczywiście marzyli, że pójdę na medycynę. Tak między nami mówiąc – mniej groźny jest dla ludzi jeszcze jeden mierny reżyser niż mierny lekarz. Na Syberii co prawda stawiałem bańki, rwałem zęby, ale tylko górne – bo łatwiej. Jednak nie wzbudzało to we mnie zapału. Pisałem też trochę wierszy. Gorzej – drukowano je. Na szczęście szybko zrozumiałem, że „pan poeta, pan poeta, tylko morda nie ta”. Później wygrałem jakiś konkurs w radiu na słuchowisko o bitwie pod Lenino na podstawie opowieści ojca. Robiłem inscenizacje, zacząłem brać lekcje reżyserii w teatrze w Bydgoszczy u prof. Muskata. Ale okazało się, że nie mieszczę się w teatrze. Potrzebna mi była przestrzeń, tysiące statystów. A w ogóle zaczęło się od tego, że przed maturą siedziałem w parku z moim przyjacielem Jarkiem Szymkiewiczem i zastanawialiśmy się, jaki wybrać zawód, żeby nie pracować od ósmej do szesnastej. On został krytykiem, a ja reżyserem. (śmiech) Dlaczego w Moskwie? W Polsce musiałbym najpierw skończyć inne studia, a nie chciałem czekać. Dostałem się przez kumoterstwo – co też nie jest tajemnicą – bo okazało się, że przewodniczącym komisji był przyjaciel ojca z frontu.

Pana córka, Joanna, także nie poszła w ślady ojca, ale za to niedawno zagrała ją Kate Winslet w filmie o Stevie Jobsie.

Tak, właśnie dumny jestem z tego, że nie jest znana jako córka Jerzego Hoffmana, tylko ja jako jej ojciec. Choć wcześniej Joanna chciała być archeologiem. Ponieważ jej matka była Ormianką, wybrała sobie jako temat pracy doktorskiej Starą Armenię. Wykopaliska odbywały się w Dolinie Uraratu, nad samą granicą turecką. Była obywatelką amerykańską i w czasie zimnej wojny nie mogła być dopuszczona do strefy przygranicznej. Na szczęście pacjentem ojca był prof. Michałowski, słynny egiptolog, i przez niego rektor akademii w ówczesnym Leningradzie pozwolił córce na udział w tych pracach. Niemożliwe stało się możliwe, ale do momentu, kiedy nie rąbnęła zaciekła zimna wojna – przed samym finałem pracy Joanny! Ona była w kompletnej rozpaczy. Przyjaciele zaproponowali, by przyjechała odpocząć do Doliny Krzemowej. I tak to się potoczyło. [Joanna, jako jedyna kobieta, znalazła się w pięcioosobowym zespole, który skonstruował osobisty komputer Macintosh. – red.] Wyjechała stąd cztery dni temu. Odwiedził mnie też starszy wnuk z narzeczoną Hinduską, młodszy wnuk. I z przyjaciół zawsze ktoś tu mieszka.

Mazury Jerzego Hoffmana

ff

A pan jak często tu bywa?

Jestem tu każdego roku od maja do końca października. Dawniej również w zimie! Tu montowałem „Piękną nieznajomą”, „Ogniem i mieczem”, „Ukrainę”, „Starą baśń”. Po operacji, wycięciu części płuca – bo za długo, niestety, paliłem – nie mogę już tu bywać zimą. Za ostry klimat, wilgoć. Ale pięknie jest! Jezioro zamarznięte, biel, ciężarówki jeżdżą po nim z jednego końca na drugi, rybacy siedzą nad przeręblami…

Polski film zawdzięcza coś temu widokowi?

Na pewno. Wie pani, to jest moje sanatorium dla duszy. Ja tu ładuję akumulatory. Ze swoim organizmem obchodziłem się w sposób wręcz barbarzyński, co potwierdził pewien wybitny profesor, który mnie badał: „Genetycznie pochodzi pan z bardzo długowiecznej rodziny, ale trybem życia zrobił pan wszystko, żeby to zniwelować”. (śmiech) To, że jestem w takiej formie, to dzięki temu! (szerokim gestem wskazuje na mazurski krajobraz) Cieszy mnie każda pogoda, nawet taka, bo jezioro ciągle się zmienia. Tutaj jest i szkwał, i te chmury się odbijają… Tam przy pomoście mam swój okręt z flagą z czasów Władysława IV z bitwy pod Oliwą, ręka wzniesiona z bułatem. Pływamy nim w dość wesołym towarzystwie.

No właśnie – Szczerba pisze o panu „imprezowicz i miłośnik czystej wódki”, ale zaznacza też „nie sypiał z aktorkami”, a pan wspomina w książce, że w pracy pił pan tylko raz. Plan filmowy to sacrum?

Nie, nie, inaczej. Było takie powiedzenie o polskim reżyserze. Skacowany przychodzi na plan i pyta „Cso kręcimy?”. Skrypt podaje numer sceny i ujęcia, a on „Ale jaki film kręcimy?!”. Na moich oczach rozegrał się dramat Edka Skórzewskiego, który był moim bardzo bliskim przyjacielem i najbliższym współpracownikiem. W dodatku kiedyś tak się zdarzyło, że kręciliśmy ze św. pamięci operatorem Jurkiem Lipmanem poważną scenę plenerową w „Panu Wołodyjowskim”. Ach, jak nam się pracowało! A później obejrzeliśmy materiał na ekranie… To może być niezrozumiałe dla dzisiejszych filmowców, bo dziś cały czas ma się podgląd, a kiedyś trzeba było czekać, aż materiał zostanie wywołany. Jeśli kręciło się za granicą i to był film barwny, to czekało się nawet 14 dni, żeby zobaczyć, co się zrobiło. Jak zobaczyliśmy, cośmy zrobili, to złapaliśmy się za głowy. I to był ostatni raz, kiedy wypiłem w czasie zdjęć.

Poza tym alkohol nie interesuje mnie nawet w najmniejszej ilości, jeśli jestem sam. Nie potrzebuję drinka, żeby się dobrze czuć. Ale uwielbiam biesiadę, towarzystwo, lubię patrzeć w oczy przyjaciół przez szkło…

Wielu było takich, którzy nie dawali panu rady. Znany jest pan z siły fizycznej, która nawet przy przyjacielskich uściskach łamała żebra…

Wspomniała pani, że w moim pokoleniu nie wszyscy tak brawurowo przeszli przez życie. Właśnie ta siła fizyczna odegrała niebagatelną rolę, bo na dalekiej Syberii, wśród tamtejszych chłopaków, siła pięści podpierała autorytet.

Szersze grono zna pana jako reżysera, który nie ugina się przed najtrudniejszymi scenami batalistycznymi. Co pana napędza?

Bo ja wiem… Są różni malarze: portreciści, bataliści, maryniści. A ja, czytając Sienkiewicza, przekładałem sobie step dzikich pól na lasostep Ałtajskiego Kraju. Pamiętam, jakie wrażenie zrobiła na mnie bitwa na polu lodowym w „Aleksandrze Newskim” Eisensteina. Wojna towarzyszyła mojemu dzieciństwu i dojrzewaniu. Jeszcze przed jej wybuchem wszyscy bawiliśmy się w wojsko, bo dorośli żyli wiadomościami z frontów z Abisynii i Hiszpanii. Wokół wszystko walczyło, więc i w naszym gorlickim parku powstawały osobne wojska, a na Syberii ulica biła się z ulicą. To było całkowicie naturalne.

Urodził się pan w Krakowie, dzieciństwo spędził w małopolskich Gorlicach i na Syberii, później było liceum w Bydgoszczy i studia w Moskwie, następnie Łódź i Warszawa… Skąd te Mazury?

Z filmu! Niedaleko stąd, w Orzyszu kręciłem bardzo duże sceny „Do krwi ostatniej” – bitwę pod Lenino na poligonie, obóz w Sielcach. Był 1976 rok. Woził mnie taksówkarz, Janek Brzuchalski z Ełku. Mówił „Panie Jureczku, kupiłby pan jakiś dom na Mazurach!”. A ja „Panie Janku, jaki dom?! Ja i moja żona jesteśmy cyganie, dziś tu, jutro tam”. I tak długo mnie prześladował, aż powiedziałem: „Będzie dom na wodzie, to kupię”. A on, że „Za Niemca były takie domy, teraz nie ma”. Minął niecały rok, kręcę w Białymstoku serial „Do krwi ostatniej” (po całej chryi, jak zdjęto film z ekranów, bo przecież my po raz pierwszy powiedzieliśmy o Katyniu „A jeśli to prawda?”) i dostaję telefon „Jest dom na wodzie!”. Przyjechałem. Ruina absolutna. Góra całkowicie zawalona, tej części, w której jesteśmy, w ogóle nie było. Ale ruina postawiona tak, jak dziś już nie wolno stawiać domów – to znaczy: mur i woda. (klaszcze energicznie) Jak był sztorm, dopóki nie postawiłem falochronu, bryzgi wody wpadały mi do środka. I tak jestem tu ponad 35 lat. To już kawałek życia, nie?

Wyczytałam, że w tutejszym salonie wisi ocalała z rodzinnych Gorlic lampa. Jak myśli pan „jadę do domu”, to właśnie tu?

Mam co prawda też dom w Warszawie, ale tak… To tu. O, lampa jest tutaj, a ten piec niedawno sprowadziłem znad granicy niemieckiej. (prowadzi nas przez dom; fotograf Arek Stankiewicz: A mnie zaciekawiła kolekcja klaunów) Ja zawsze lubiłem coś zbierać. Proszę, tu są sowy, tu replika lampy Łukasiewicza, tu modele starych samochodów…

madein_nr020_009

A wędkuje pan?

O, nie, nie, nie. Owszem, bardzo lubię ryby, ale od momentu, kiedy są na patelni. A co to jest? (podzwania elementem kolejnej kolekcji) Janczary! (śpiewa) „Puchowy śniegu tren / W krąg roztoczył lśnień czary, / Dźwięczą sanek janczary”. To jest to.

Kiedyś dużo tu pływałem. Na wiosłach, przez kanał do Starych Juch, wpław aż do tamtej wyspy i z powrotem. Ale po operacji już nie mogę, więc pływam na moim okręcie. Tu jest strefa ciszy. Wprawdzie w ciągu dwóch sezonów jakimś dziwnym statkiem przypływały wycieczki, żeby mnie zobaczyć, ale na szczęście umarło to śmiercią naturalną.

To pana pustelnia?

Z tą pustelnią to nie przesadzajmy. Po prostu potrafię tu być sam, bo jest wiele nieprzeczytanych książek, nieobejrzanych filmów, niewysłuchanej muzyki. I mnóstwo wspaniałych wschodów i zachodów słońca. Pełno tu ptactwa, nie każde ukochane, bo są ogromne stada kormoranów. Jak u Hitchcocka. A przecież wszędzie tam, gdzie mieszkają, umiera las, bo ich odchody są jadowite, zawierają kwas solny.

Poza tym wielu moich bliskich kolegów jest już tam. (wskazuje palcem ku górze) Zawsze mogłem sobie pozwolić na luksus bycia z ludźmi, wśród których chciałem być, ale tych ludzi jest niestety coraz mniej. Mnie niedługo stuknie 85 lat. Dzięki opiece wspaniałego lekarza dr. Mikołaja Cywoniuka z Ełku utrzymuję nienajgorszą formę.

To jest moje sanatorium dla duszy. Ze swoim organizmem obchodziłem się w sposób wręcz barbarzyński. To, że jestem w takiej formie, to dzięki temu miejscu! Cieszy mnie każda pogoda, nawet taka, bo jezioro ciągle się zmienia.

Podobno można tu solidnie dograć w brydża…

Tu się gra w brydża! (wskazuje na stół, przy którym siedzimy i wysuwa ukryte szufladki) Powinny być karty… O, a te szufladki są na szklanki.

Bardzo praktyczne. Spotyka się tu polska kinematografia?

Jerzy Hoffman: Kiedyś w brydża grywaliśmy często, chętnych było wielu. Dziś niestety trudno o czwórkę. Przy tych rozsuwanych stołach siadało do 30 osób, samych bliskich. To tutaj wznosił swój tradycyjny toast Wiktor Zborowski: „Nie życzę wam pieniędzy, bo na Titanicu wszyscy byli bogaci. Nie życzę wam zdrowia, bo na Titanicu wszyscy byli zdrowi. Życzę wam fartu!”. Ja miałem fart. Ale też trzeba było dać mu szansę. Choć są ludzie, którzy mają pecha. Ja wierzę w „co komu pisane”. Np. mój ojciec: będąc na przepustce w czasie I wojny światowej, dostał od mojego dziadka gruby, oprawny w skórę notes. Miał go na sercu w kieszeni bluzy mundurowej i dostał kulą w pierś! Widziałem ten poszarpany kulą notes w domu, jeszcze przed wojną. A w czasie II wojny ojciec wyszedł z ziemianki, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza – już jako lekarz. Wyszedł, a w ziemiankę uderzyła krowa, czyli taka niemiecka mina. Wszyscy, którzy byli w środku, zginęli, a ojciec został tylko kontuzjowany. Co komu pisane…

Kogo z filmowców trudno ograć w brydża?

Ja lubię grać, co nie znaczy, że umiem. Natomiast gra z nami były mistrz świata w brydża sportowego, a w tej chwili mistrz Europy. Ale on nie jest filmowcem.

Ma pan ulubione lokalne trunki?

Najbardziej to ja lubię, proszę panią, czystą wódkę. Lubię Krwawą Mery, bo w czasie diety nie wymaga zakąski, lubię dobrą whisky. Jak się zresztą okazuje, to, co smakuje daleko od kraju, jest związane z tą ziemią, na której się jest. Np. Cuba Libre na Kubie było wspaniałe, tequila w Meksyku też, a u nas średnio. Trudno na Karaibach pić wódkę, ale w naszym klimacie, z dobrą zakąską – mój Boże…

Zmieniając temat – nieopodal domu znajduje się nagrobek ze zdjęciem psa. Co to za historia?

To była Kaja, mój ukochany pies. Jestem psiarzem, w odróżnieniu od mojej żony Jagody, która jest kociarą. Ja miałem kota na Syberii. Ukradł z trudem zorganizowane masło dla chorego dziecka sąsiadów. Dramat był straszny. Spuściłem manto kotu, a on w nocy rzucił mi się do gardła. Nie jest więc to moje ukochane zwierzę. A Kaja to nie był pies, to był człowiek.

Nawiązując jeszcze do Mazur – nawet oświadczył się pan pod Grunwaldem.

O, a Grunwaldu jakoś nigdy z Mazurami nie kojarzyłem. (śmiech) Pojechaliśmy tam z Edkiem Skórzewskim po film o bitwie pod Grunwaldem. I tam oświadczyłem się mojej, nieżyjącej już, żonie Walentynie. Ale filmu nie zrobiliśmy.

A na co reżyser Jerzy Hoffman chodzi do kina?

Ja jestem normalnym widzem. Potrafię się wzruszać, śmiać. Jeśli film chwyci mnie za gardło, to idę za reżyserem, a jeśli pozostawia mnie chłodnym, to zaczynam oglądać to z boku. Przede wszystkim lubię dobre kino amerykańskie.

W ten sposób określił pana kino Wojciech Has.

Tak, po tym jak przez pięć godzin oglądał „Potop” na stojąco – podczas pierwszego pokazu w łódzkiej wytwórni. Zresztą amerykańska krytyka filmowa mówiła, że jestem najbardziej hollywoodzkim reżyserem z europejskich reżyserów. (śmiech)

Spotkać można pana w olsztyńskim kinie – jest pan ambasadorem WAMA Film Festival.

Jerzy Hoffman: Tak, w tym roku przewodniczyłem jury filmów krótkiego metrażu. A zaczęło się od „Kota” Bastkowskiego, z którym po raz pierwszy zetknąłem się przy kręceniu „Ogniem i mieczem” – był jednym z dwóch montażystów. Sam montował też „Bitwę warszawską”. A co do WAMA Film Festival – nigdy za dużo miejsc, gdzie ludzie kultury mogliby się spotkać, coś zaprezentować, podyskutować, czasem pokłócić. Gdzie młodzi mogliby się czegoś nauczyć, a ludzie przy okazji coś zobaczyć. Żyjemy w czasach dla kultury niezbyt przychylnych, czasach niesłychanie zmaterializowanych. A tu młodzi ludzie, którzy mają masę entuzjazmu, postawili na tożsamość, na korzenie, właśnie na tej ziemi, gdzie różnice kulturowe ze sobą żyją i się mieszają. Wierzyłem, że się im uda, ale nie przypuszczałem, że aż tak.

Przyjeżdża tu pan samochodem? Prawo jazdy zrobił pan w wieku 60 lat.

Jerzy Hoffman: Jeżdżę sam do Ełku, ale na dłuższych trasach już nie – czuję, że jestem zmęczony, przez co mogę stanowić zagrożenie na drodze. A czemu tak późno? W wieku 17 lat miałem prawo jazdy na motor, później robiłem film za filmem, więc ktoś mnie zawsze woził. I nie było właściwie okazji. Podobna historia była z jeżdżeniem konno. Nauczyłem się na Syberii, na oklep oczywiście. Jeździłem całkiem przyzwoicie, więc np. w czasie kręcenia filmu „Na drogach Armenii” podróż po krętych i urwistych drogach Kaukazu odbyłem konno. A gdy zacząłem realizować Trylogię, musiałem podpisać zobowiązanie, że nie siądę na konia, bo każdy dzień zdjęciowy kosztował duże pieniądze i gdybym upadł, przerwał zdjęcia… Wszyscy moi asystenci korzystali z okazji do jazdy w czasie tych moich – konnych zresztą bardzo – filmów, a ja niestety nie mogłem. Aż przyszedł taki moment, że było już za późno. No i nie jeżdżę konno.

Rozmawiała: Katarzyna Sosnowska-Rama

Obraz: Arek Stankiewicz