KANONADA STRZAŁÓW NIESIE SIĘ PO LESIE. SŁYCHAĆ „DOSTAŁEM!” I Z ZIELENI WYŁANIA SIĘ ZAKAMUFLOWANA POSTAĆ. W MUNDURZE, Z BRONIĄ W RĘKU, IDZIE UMIERAĆ. PRZEZ MINUTĘ. PÓŹNIEJ WRACA DO GRY AIRSOFT, SYMULOWANEJ WALKI WOJENNEJ. KRYJCIE SIĘ, BO KOGO TO HOBBY USTRZELI, BĘDZIE JUŻ STRACONY.

Maskuję się za drzewem i wypatruję wroga. Ukrył się na skarpie po drugiej stronie bagien, więc starcie nie będzie łatwe. Obserwuję też moich kompanów: część tak dobrze się zakamuflowała, że trudno mi ich dostrzec, pozostali cicho przebiegają od jednej kryjówki do drugiej. Czuję się jak w amerykańskim filmie wojennym: poza seriami z karabinów słyszę głównie swój ciężki oddech, bo twarz mam osłoniętą szalem. Jest mi gorąco, broń ciąży, buty grzęzną w błocie. I chyba dostałam, bo nic nie widzę… – Strasznie zaparowują mi okulary – szepczę do skradającego się obok żołnierza. – To normalne – rzuca. – Są nawet specjalne filtry anti-fog. Teraz najlepiej wyjmij kamizelkę odblaskową i idź na respawn, żeby przetrzeć gogle.

Uciekam więc, a dzięki niesionej kamizelce nie jestem dezerterem, ale uczestnikiem, do którego się nie strzela, bo jest chwilowo poza walką. Docieram do wyznaczonego miejsca, tzw. respawn, czyli stosowanego w grach miejsca odradzania się po trafieniu w czasie rozgrywki. Dopiero teraz mogę zdjąć gogle chroniące oczy przed kulkami. To zasada numer jeden w zabawie Air Soft Guns – replikami broni palnej.

KLIKNIJ, aby posłuchać naszego podcastu
MADE IN Warmia & Mazury Podcasts

madein_nr019_pion_018

ŁATKA TERMINATORA TO KONIEC

– Wąsy i Pałace – tak nazywała się ekipa, do której w 2008 roku wciągnęli mnie koledzy. Udawaliśmy Arabów – wyjaśnia Ireneusz Bogacz i z pełnym osprzętowaniem próbuje wsiąść do samochodu. Już na samym początku spotkania robi się ekstremalnie – nad nami przetacza się potężna ulewa. Kiedy mam już auto załadowane czterema uzbrojonymi facetami, Irek opowiada dalej: – Całą ideą było przebrać się w dresy i biegać po lesie z kałachami. Było śmiesznie, ale wkręciłem się na dobre, więc w 2009 roku założyliśmy grupę Straszydło – Combatientes Desperados i zaczął się tzw. Airsoft lansiarski – żartuje. – Trzeba już było się oszpejować – rzuca airsoftowym żargonem olsztyński radca prawny.

– Czyli wyposażyć się w sprzęt – precyzuje Marcin Dublaszewski, pseudonim Hans. – Ale można się dobrze bawić i bez tego, bo wszystko i tak sprowadza się do strzelania kulkami. Na pewno należy mieć okulary ochronne, bo oczy nie odrosną. Replikę można u nas wypożyczyć, nie trzeba od razu inwestować. Żeby zacząć, wystarczy przyjść.

Hans zaczął osiem lat temu. Miał potrzebę zrobienia czegoś, wyjścia do lasu, przeżycia przygody. Kolega polecił mu ASG. – I tak już zostałem, z małą przerwą na dziecko – uśmiecha się. Należy do SpezialGruppe 3, która nosi mundury Bundeswery. Pracuje w administracji, tak jak Wiktor Piotrowski ze Straszydła, który wyróżnia się mundurem o modnym ostatnio, komercyjnym wzorze PenCott Badlands. Jedynym takim w Olsztynie. – Lans plus sto – śmieją się chłopacy. – Tak naprawdę nosi się to, co jest wygodne, czyli szpej [osprzętowanie – red.] i replikę, dopasowane wagowo oraz funkcjonalnie do każdego indywidualnie. Kiedy idzie się na 24 godziny do lasu, to nie można zostawić tego pod drzewem i pójść dalej – tłumaczy Wiktor. – W tym roku mija mi 10 lat, od kiedy wkręciłem się w Airsoft.

Mieści się w średniej wieku graczy: około 30 lat. Ale są i starsi, są dzieciaki. Już na samym początku zagaduje mnie kilkunastoletni Michał, który w Airsoft wciągnął swojego tatę.

– To wielopokoleniowa zabawa. My prowadzimy takie przedszkole, jesteśmy otwarci na nowych graczy – mówi o swojej grupie ASG-Olsztyn Adam Ulatowski, pseudonim Ulat, właściciel sklepu wędkarskiego. Sam zaczął w 2002 roku, jeszcze w gimnazjum. Razem z bratem kupili repliki i poszli do lasu. Wciągnęli kumpli z klasy, ale później wyjechali na studia. – Po powrocie zebraliśmy silną ekipę i spotykamy się niemal co tydzień na strzelanie – zaskakuje. Dziś też, zamiast niedzielnego siedzenia przy stole, już od 10.00 bieganie po lesie. Gdy rozmawiamy cztery godziny później, nadal nie mają dość. Co tu się dzieje?

– Najprostsza odmiana Airsoftu polega na strzelaniu do siebie dwóch przeciwnych drużyn. Wygrywa ta, która zada więcej strat przeciwnikowi – tłumaczy Irek. – Ale cele mogą być coraz bardziej skomplikowane. Na przykład należy znaleźć jakiś punkt na mapie, przetransportować VIP-a, którego przeciwnik chce zlikwidować, zdobyć bazę. Układane są też szczegółowe scenariusze, badamy teren, opracowujemy mapy i zdobywamy zgody na strzelankę w danym miejscu. Ustalane są zasady, np. określona ilość amunicji w magazynku, sposób traktowania rannych. To tzw. Milsim, szczyt złożoności.

Odmiana Airsoftu – od ang. military simulation – która ma odwzorowywać warunki prawdziwego pola walki (wojny, konfliktu zbrojnego), z wywiadem, logistyką, taktyką i strategią. Niektóre rozgrywki trwają nawet 48 godzin, w największych w Polsce Combat Alert w Orzyszu bierze udział aż około 850 osób. Pytam, czy książki, filmy są dla nich inspiracją. – Dla mnie głównie gry komputerowe – zdradza Ulat. – Ale też historia – dodaje Wiktor, a Hans rozwija: – Same strzelanki pokazują, co można zorganizować, bo pomysły mogą być świetne, ale niegrywalne. Gry mnie nie pasjonują, raczej wychodzę od tego, jaki mam teren, ilu ludzi, co nie wyszło na spotkaniach innych grup. Największym wyzwaniem jest dobra organizacja, zwłaszcza przy wielkich imprezach. Może być dużo nieogarniętych ludzi, co jest mniejszym problemem, bo można ich łatwo zastrzelić – rzuca bezpardonowo. – Gorzej, jeśli są tacy, którzy nie przyznają się do trafień.

Przypominam sobie dyskusję na forum airsoftolsztyn.pl, w której wspominano „nieśmiertelnych” członków grupy z innego miasta. – Ta gra polega na uczciwości. Tu nie ma śladów po kulkach, jak w paintballu. Dlatego jeśli ktoś się nie przyznaje do trafień, to się z nim nie gra, bo wszystko traci sens. A jak przylgnie łatka terminatora, to koniec. Nikt nie będzie chciał się z nim strzelać – wyjaśnia Irek, a Wiktor podkreśla: – Airsoft jest z założenia honorowy. Oczywiście może się zdarzyć, że nie poczuje się kulki. Ale jeśli spotyka się człowieka z „ospą” na twarzy, przekonanego, że nikt go nie trafił…

Nazywany jest wówczas termosem.

madein_nr019_pion_021madein_nr019_poziom_099

NIEDZIELNY KOMANDOS

– Jakie to uczucie? – pytam, lekko przerażona czekającą mnie walką. – Substytut wizyty u psychologa, pozytywne zmęczenie, bo to pasja, sport i zabawa – padają odpowiedzi. – Musisz się skupić na zadaniu, które jest do wykonania. Gdy kulka przeleci ci koło ucha, to tylko zwiększa poziom adrenaliny – opisuje Wiktor. – Siedzi się w pięciu w zasadzce, trzeba być cicho, wytrzymać w pozycji. Widzi się już kogoś z 60 metrów, chciałoby się strzelić, a należy poczekać, podprowadzić go, by było dobre trafienie – przytacza Hans. – To niesamowita energia! Nie jest statycznie, jak na strzelnicy.

– I nie ma żadnych negatywnych emocji. Sama honorowa idea Airsoftu buduje relacje międzyludzkie, nie spotykamy się tylko w lesie – mówi Irek, a Ulat dorzuca: – Kumpla od piwa niekoniecznie chce się zabić!

Nawet jeśli przegrają, liczy się to, że dobrze się bawili. Po akcji mówią więc sobie „Ale mnie podszedłeś, piękny strzał!”. A wojskowy dryl? – Nic z tych rzeczy, nie mamy takich aspiracji – zarzekają się. – Są organizacje airsoftowe o charakterze paramilitarnym, ale my mamy luźne podejście. Aczkolwiek kiedy jeździmy na ambitniejsze imprezy, to musi być dowódca, żeby trzymać wszystkich w kupie. Tam możesz odpaść nawet po jednym strzale, po 10 minutach gry na drugim końcu Polski – obrazuje Irek, a Hans dodaje: – Zmienia się podejście, gdy wiesz, że masz jedno życie. Ale nadal to pasja, nie trening obronny. Na spotkaniach nie rozmawiamy o obwodzie Kaliningradzkim, tylko raczej o ostatnim odcinku „Gry o tron”.

– Wojsko to dużo więcej niż strzelanie, więc jeśli ktoś myśli, że przyjdzie do lasu, kupi replikę i za pół roku będzie komandosem, to się myli. Nie czujemy się lepsi od innych – precyzuje Irek. Trzeba być sprawnym, ale po kilku spotkaniach dochodzi się do wprawy. Ulat nosi na sobie 30 kilogramów sprzętu. – Ważne, żeby przy dłuższych grach nadal mieć z nich przyjemność, a nie wypluwać wnętrzności na szlaku – celnie puentuje Hans.

Dopytuję, czym jest dla nich ta pasja. Namyślają się. – Na pewno jakimś przedłużeniem zabawy z patykami, w wojnę – definiuje Irek. Wiktor mówi o harcerstwie w dzieciństwie i oderwaniu od codzienności, Ulat o tym, że trzeba mieć coś, na co czeka się cały tydzień. A Hans przytacza najczęściej zadawane im pytanie: – „Dlaczego nie zostaliście żołnierzami?”. A czy gdy ktoś lubi grać w nogę, ogląda mecze, to pytacie go, dlaczego nie został piłkarzem? – odbija piłeczkę. Każdy ma inne oczekiwania. Jedni przychodzą wystrzelać 1000 kulek, inni wolą zadania, w których nie chodzi tylko o wyeliminowanie się, ale strategię. Czasem przez kilka godzin nie pada ani jeden strzał i wszyscy wracają zachwyceni.

UWAGA, CYWIL!

Wracają do domów, a tam… repliki powieszone na ścianach? – Niee! – wołają jednocześnie. – Repy wyglądają jak prawdziwe, więc byłby odpowiedni efekt, ale nam to nie jest potrzebne.

Do sprzętu i mundurów w szafach rodziny są przyzwyczajone. Mama Ulata tylko na początku prorokowała „Za rok ci się znudzi!”, jego dziewczyna wpada czasem na spotkania airsoftowe, żeby postrzelać (kobiety w Airsofcie to około 2 proc. graczy), a synek Irka na widok taty w mundurze woła „Picium, picium!”. Czas i finanse to też nie problem. – Jeśli coś jest ważne, to zawsze gdzieś się wciśnie – przekonuje Irek. – A jeśli chce się już trochę zainwestować, można się zamknąć w 500 zł – mundur może być z demobilu za 50 zł, do tego okulary, może być maska chroniąca zęby i przede wszystkim replika za kilkaset złotych. Choć są i takie za kilka dobrych tysięcy.

Hans chodzi w mundurze Bundeswery: – Dziś akurat założyłem wyposażenie niemieckiego zwiadowcy – pokazuje. – W rekonstrukcji zabawa polega na tym, by znaleźć zdjęcie żołnierzy danej jednostki w konkretnym okresie czasu i szukać tych rzeczy, najlepiej oryginalnych. Mój mundur jest teraz już mniej popularny, spotyka się z ostracyzmem w środowisku, bo, ze względu na kolorystykę, nazywany jest żygtarnem. Ale to z zawiści – puszcza oko. – Mam oryginalną kamizelkę, apteczkę, rękawiczki, oczywiście buty i boonie hat – maskujący kapelusz.

W większości grup jest dowolność stroju, bo jego główna rola to kamuflaż. Zimą noszą specjalne białe maskałaty albo po prostu kombinezony malarskie. Replikę owijają bandażem. Używają takich krótkofalówek, jak drogowcy, każda ekipa ma swój kanał. To się przydaje, dziś na przykład dwóch graczy zgubiło się na bagnach. Stosują też proste znaki porozumiewawcze: – Są grupy, które działają jak palce jednej dłoni, mają szyki, komendy, są bezgłośne – opowiada Irek.

Często spotkają grzybiarzy. Przekazują sobie komendę „Uwaga, cywil!”, by przerwać ostrzał. A cywilowi mówią „Dzień dobry”. Biegacze czy rowerzyści już się z nimi oswoili. – Czasem powiedzą, że 500 metrów dalej widzieli naszych kolegów – śmieją się. – A 10 lat temu, jak jechaliśmy autobusem w mundurach i z replikami w futerałach, to pasażerowie woleli się przesiąść – wspomina Wiktor.

– Gdy wychodzę z bloku w mundurze, to nadal pytają, czy idę na polowanie lub ryby – śmieje się Irek. W czasie strzelanek rzeczywiście polują – na grzyby. I śmieci – w porozumieniu z leśniczym robią akcje sprzątania lasu. Nie po sobie, bo oni dbają o to, by nie śmiecić. A znajdują nawet lodówki, części samochodów. Ostatnio z małego kawałka lasu zebrali pół ciężarówki śmieci. Co do zwierząt, to dziś widzieli okazałego jelenia, w kwietniu – wilki. Przed dzikiem uciekają. Jednak poza małymi siniakami obrażenia w Airsofcie rzadko się zdarzają. Ktoś kiedyś stracił przednie zęby, komuś chirurdzy wyciągali kulki z policzka… – słyszę przykłady. I idziemy w las.

madein_nr019_poziom_100madein_nr019_poziom_101

Tekst: Katarzyna Sosnowska-Rama

Obraz: Michał Bartoszewicz

W sesji zdjęciowej wzięli udział członkowie grup należących do olsztyńskiego środowiska Airsoftowego (airsoftolsztyn.pl).