Tak jest najczęściej – wybitnych twórców lepiej poznajemy po ich śmierci, niż za życia. Warmia i Mazury miały to szczęście, że osiedlił się tu i tworzył artysta przez niektórych zwany warmińskim Van Goghiem. Na setkach obrazów pozostawił po sobie kolory życia, które otwierają też drzwi do jego barwnej, wrażliwej i skromnej postaci. Spróbujmy sportretować Mistrza Alfonsa Kułakowskiego. 

Czas zatrzymał się tu w grudniu 2020 roku. Niezaścielone łóżko, niedokończony obraz na sztaludze, bożonarodzeniowe kartki na stole, za oknem zaparkowany camper. I gdzie nie spojrzeć — krajobrazy. Od podłogi po sufit ogromnej pracowni w Stajniach Dragonów na olsztyńskim Zatorzu setki dzieł nasyconych kolorami i światłem. Można godzinami kontemplować łąki, bezdroża, jeziora uchwycone pędzlem o każdej porze dnia, przez cztery pory roku. Krajobrazy tak zmienne, jak los człowieka. Alfons Kułakowski, ich autor, mawiał, że narodził się kilka razy.

„Pasja pomogła mi przetrwać najgorsze momenty w życiu. Dzięki niej wszędzie czuję się jak w domu. Wystarczy, że mam farby, sztalugę i pędzle” – mówił w wywiadzie dla naszego magazynu w 2014 roku.

KLIKNIJ, aby posłuchać naszego podcastu
MADE IN Warmia & Mazury Podcasts

Mimo że przez 93 lata życia doświadczył wielu dramatów, nie wpłynęły na jego pokorę, pogodę ducha i niezłomność. Te cechy sprawiały, że spotkanie z nim było dla wielu osób prawdziwym świętem. – Każda rozmowa, a nawet milczenie w jego towarzystwie, działały kojąco – przyznaje Edward Klink, przedsiębiorca, współwłaściciel Stani Dragonów, gdzie mistrz Kułakowski miał urządzoną pracownię, w której spędził ostatnie lata życia. – Człowiek uspokajał się, łapał dystans do codzienności. Był dla swojego otoczenia mistrzem życia, bo mimo ogromnych tragedii, nigdy nie stracił wiary i zapału. Żył uważnie, celebrował każdy dzień. Kiedy przychodzę do pracowni, czuję jego obecność. Została tu energia, która nadal działa jak balsam na duszę.

Konfitury zamiast skarg

Życiorys Alfonsa urodzonego w 1927 roku na terenie dzisiejszej Ukrainy, można opisać w kilku opasłych tomach. A w skrócie: lata 30. – zsyłka z rodziną na Syberię, lata 40. – ucieczka do Kazachstanu i studia malarskie, lata 50. – kariera artystyczna w Samarze w ZSRR, lata 90. – przyjazd do Polski. Alfons czekał na możliwość powrotu do ojczyzny całe dziesięciolecia.

– Alfonsa Kułakowskiego i jego rodzinę poznałem dzięki prof. Zapaśnikowi, antropologowi, który pomagał im w przyjeździe do Polski – wspomina Paweł Moczydłowski, socjolog i kryminolog. – Zafascynował mnie ich życiowy optymizm, prostota i życzliwość w postrzeganiu świata i człowieka. Mimo trudnej biografii, nie było w nich żalu, tylko pozytywna wizja przyszłości. Wiedziałem, że w dobie ówczesnych zmian politycznych, będzie im tutaj trudno.

Rodzina Kułakowskich rozpoczęła w 1997 roku nowe życie w Witoszewie w gminie Zalewo. Byli jednymi z pierwszych repatriantów w Polsce i nowo powstała ustawa o pomocy finansowej nie objęła ich. Alfons, jego brat Mieczysław z małżonką i córką Wandą, za własne pieniądze kupili i wyremontowali tu budynek starej szkoły.

– Ich dobroć i pokora pokutowała w zderzeniu z biurokratyczną machiną, która tylko pozornie sprzyjała przybyszom ze Wschodu – dodaje Paweł Moczydłowski. – Chcieli przyjaźnić się z otoczeniem, Alfons rozdawał obrazy, które do dzisiaj wiszą w urzędach, gdzie bezskutecznie załatwiali sprawy związane z pomocą finansową. Wielu postrzegało ich jako „ruskich”. Na szczęście trafili też na ludzi, którzy otoczyli ich opieką i wspierali przez kolejne lata.

– Pamiętam, kiedy przyjechałem do Witoszewa zbadać czy czegoś nie potrzebują – wspomina Janusz Smoliński, sekretarz województwa warmińsko-mazurskiego. – Powitano mnie herbatą z samowaru i domową konfiturą. Do dzisiaj czuję ich aromat. Spodziewałem się, że zostanę zasypany prośbami, jak to zwykle bywa w przypadku nowych przybyszy. Nie usłyszałem żadnej prośby ani skargi, tak jak i przez następne lata. Mistrz – jak go nazywałem od pierwszego spotkania, stał mi się bliski jak członek rodziny.

Obrazy do nieba

W lutym 2009 roku spłonął dom w Witoszewie wraz z kilkoma tysiącami prac z całego życia. Ocalały jedynie dzieła, które wystawiane były wówczas w Brukseli, gdzie artysta skonfrontował je z odbiorcami z różnych stron świata.

– Czekaliśmy z informacją o pożarze do powrotu do Polski – wspomina Janusz Smoliński. – Zawieźliśmy go do znajomych, zapewniliśmy na wszelki wypadek opiekę lekarza i psychologa. Kiedy przekazałem mu tę wiadomość, na kilka minut zastygł bez słowa. A potem powiedział tylko coś w rodzaju: „to trzeba będzie wszystko zacząć od nowa”. Jak mawiał – jego obrazy poszły do nieba. 

„Pożar to jedyna rzecz, którą bym zmienił, gdybym dostał drugie życie” – mówił nam artysta pięć lat po tej tragedii. – „Spłonęło 20 ton obrazów, książek, wspomnień. W snach, myślach wracają do mnie prace z początków twórczości, nie dają mi spokoju. Ale trzeba patrzeć w przyszłość. To ważne, aby mieć przed sobą perspektywę, plany, marzenia, ciekawość świata. Aby móc odciąć się od tego, co było”.

Milion albo porozumienie dusz

Dom Alfonsa i jego rodziny przyciągał ludzi z różnych stron świata: dziennikarzy, twórców, przedsiębiorców, potencjalnych kupców obrazów. Najpierw bywali w Witoszewie, potem w Stajniach Dragonów w Olsztynie.

– Na pytanie o cenę obrazu zazwyczaj odpowiadał: milion złotych – wspomina Edward. – Nie chciał rozstawać się z dziełami, traktował je jak swoje dzieci. Czasem przerywał rozmowę przy stole, wspinał się na drabinę i poprawiał drobiazg na obrazie sprzed lat. Zamiast sprzedać, wolał podarować obraz człowiekowi, pod warunkiem, że poczuł z nim porozumienie duchowe.

Artysta bacznie obserwował potencjalnych kupców, prześwietlał człowieka. Raz nawet zamknął się w toalecie, kiedy nie chciał sfinalizować transakcji. Nie miał zwyczaju sprawiać przykrości słowami.

– Kiedyś przyjechał do mnie kontrahent z Holandii, człowiek, który zwiedził świat – dodaje Edward. – Na prośbę o pokazanie mu unikatowej części Warmii, zawiozłem go do pracowni Alfonsa. Oglądał obrazy oniemiały, ale nie kupił żadnego. Macie tu prawdziwego Van Gogha – skwitował po wizycie.

Zachwyt dziecka

„Krajobraz zmienia się w mgnieniu oka, co sekundę oczarowuje czymś nowym. A ja mam w sobie zachwyt dziecka” – mówił Alfons Kułakowski w wywiadzie z 2014 roku. Malował niemal bez przerwy. Wstawał zwykle o trzeciej, czwartej nad ranem, malował do dziesiątej. Potem drzemka, obiad, często w pobliskim barze, i znowu malowanie. W międzyczasie gimnastyka, do której przywiązywał dużą wagę – być może jeden z jego sekretów długowieczności.

– Poznałem go jadąc na plener malarski do Gierzwałdu – wspomina Bogdan Żukowski, grafik i malarz z Nidzicy. – Polną drogę zagrodził mi camper, a z krzaków wyskoczył brodaty gość z pędzlem w dłoni. Od razu się polubiliśmy. Kiedy na plenerze zasiadaliśmy do śniadania, on już wracał ze sztalugą i szeptał mi na ucho: namalowałem sześć, w tym dwa dobre. Wykorzystywał czas maksymalnie, widzieliśmy z daleka jak błyskawicznie przesuwa się ze sztalugą z jednego końca horyzontu na drugi. To był dla nas taki cichy profesor, taktowny i dyskretny. Jedno jego słowo pochwały na temat tworzonej pracy znaczyło więcej, niż pochlebne recenzje krytyków sztuki.

Lusterko na kiju

Do 90. roku życia przemieszczał się ukochanym camperem. W środku miał to, co niezbędne mu do życia: sztalugę, farby, łóżko, lodówkę. Od kilku lat znajomi robili wszystko, aby zniechęcić go do samotnych wypraw w poszukiwaniu plenerów do malowania. – Kiedy zobaczyłem boczne lusterko jego campera zaczepione na kiju, pomyślałem, że zaczyna być niebezpiecznie – wspomina Janusz Smoliński. – Nie mógł doczekać się aż warsztat samochodowy naprawi usterkę, śpieszyło mu się do malowania. Parę lat temu samorząd województwa zorganizował jeden z plenerów malarskich na Litwie. Zaczęliśmy organizować transport dla Alfonsa. Nie zdążyliśmy. Dzień przed rozpoczęciem wydarzenia zameldował się na miejscu camperem. Radził sobie bez GPS-u. W porównaniu do kazachskich przestrzeni, w których żył, odległość 300 km nie była żadnym wyzwaniem.

– Kiedyś widziałem jak cofał camperem i wpadł na latarnię. Ja się martwię, że zbił światła w samochodzie, a on: dobrze, że latarnia cała. W każdej sytuacji szukał pozytywnych stron – dodaje Bogdan Żukowski.

Wiekowy, ale nie stary

Nagrodzony na festiwalach film z 2015 roku „Bracia” w reżyserii Wojciecha Staronia o Alfonsie i Mieczysławie Kułakowskich, premierę miał w Filharmonii Warmińsko-Mazurskiej. Przed projekcją pianista Leszek Możdżer zagrał solowy koncert. Odtąd obaj artyści byli w stałym kontakcie. Leszek zagrał dla braci Kułakowskich m.in. w domu seniora Laurentius, gdzie trafił schorowany brat Mieczysław. Potem było jeszcze wiele koncertów oraz spotkań obu artystów, m.in. w Jerzwałdzie, gdzie w okolicy Leszek ma swoje siedlisko. Pianista wpadał do olsztyńskiej pracowni malarza, zasiadał za pianinem specjalnie tu przywiezionym dla muzyka i dawał prywatne koncerty malarzowi.

Leszek Możdżer o Alfonsie: „Złapać się z nim wzrokiem, to było jakby dostąpić pełnego zrozumienia. O tak, czekało się na tę chwilę, kiedy jego świadomość przyjęła cię do wiadomości. Taka wymiana odżywiała duszę, zmieniała cię od środka. Żył w swoim własnym świecie, był jakby nieobecny, ale odpowiadał zawsze celnie i zaskakująco. Dowcipny, ale nie zabawny. Wiekowy, ale nie stary. Ponoć się śpieszył, ale kiedy patrzył na coś, czas przestawał płynąć. Widział nawet te rzeczy, których nie było. Dopiero kiedy uważnie się spojrzało na jego obrazy, widziało się to czego nigdy nie było. Bo tylko on jeden potrafił to zobaczyć”.

Artysta to nie zawód

„Artysta tworzy nie tylko dla siebie. Talent to dar od Boga i trzeba nie tylko stale nad nim pracować, ale też dzielić się nim z innymi” – mówił Alfons. Jego krajobrazy znajdują się w prywatnych zbiorach w Polsce, USA, Korei Południowej, Japonii, Finlandii, na Węgrzech. 

– Próbowałem z nim delikatnie rozmawiać, że trzeba myśleć o przyszłości, zabezpieczeniu dorobku twórczego – przyznaje Janusz Smoliński. – Kiwał tylko głową, ale myśli zaprzątało mu wyłącznie malowanie. Jak napisał prof. Stanisław Wieczorek, artysta to nie zawód, tylko dar boży, powołanie, służba, albo zatracenie. To idealnie opisywało Mistrza. Brak możliwości tworzenia mógł doprowadzić w jego życiu do katastrofy. Należało mu stworzyć warunki do malowania, cała reszta była tylko tłem, scenografią. Nie zdążyliśmy tylko spełnić jego marzenia – wystawy we Włoszech, które go bardzo pociągały. I myślę, że jesteśmy mu to winni.

Malarz patołków

Wiele obrazów, notatek, zdjęć i innych pamiątek po malarzu, znajduje się w domu w Witoszewie, gdzie nadal mieszka Wanda, bratanica Alfonsa i jej mąż Marek. 

– W czerwcu 2002 roku, kiedy to po raz pierwszy zawitałem do Witoszewa, spotkałem Alfonsa i Mieczysława wracających z leśnego spaceru – wspomina Marek Jaszczyński, mąż Wandy. – Z grzbietu mojego konia witałem się z dwoma brodatymi krasnalami odzianymi w grube kurtki i ręcznie robione czapeczki z pomponami. Nie chciałem zwiedzać domu i oglądać obrazów, bo przyjechałem w konkury do panny Wandy. I niedoceniony wówczas przeze mnie artysta długo miał mi to za złe. Za kilka dni przyjechałem na większym koniu, który dokończył dzieło deptania róż i skopywania trawnika, a witający mnie znowu u furtki Alfons powiedział z przekąsem: „witaj koniuchu, wiedziałem, że wrócisz”. Odpowiedziałem mu: „witaj malarzu patołków, wiedziałem, że wiesz, że wrócę obejrzeć twoje „dzieci.” Czasem pieszczotliwie mawiał też o swoich obrazach – kartinki.

Wanda z Alfonsem była zżyta od dziecka, odziedziczyła talent artystyczny w genach. Maluje, śpiewa i gra na pianinie, pisze poezję. Od 1997 roku do emerytury pracowała w Zalewskim Domu Kultury jako instruktorka muzyki i plastyki. Bywała także ze stryjem Alfonsem na plenerach malarskich.

– Zdaję sobie sprawę, jak tytaniczną pracę wykonał Alfons i mimo własnych aspiracji artystycznych wiem, że mu nie dorównam – przyznaje Wanda Kułakowska-Jaszczyńska. – Chciałabym w domu w Witoszewie stworzyć prywatną galerię-muzeum Alfonsa Kułakowskiego.

Zostaną w nim wyeksponowane rysunki, szkice, listy, zdjęcia, księgozbiór, pamiątki i obrazy. Na ten cel rodzina chce przeznaczyć całą byłą pracownię i część mieszkalną Alfonsa, który, choć przez ostatnie lata mieszkał w Stajni Dragonów, to serce zostawił w Witoszewie i często tu przyjeżdżał.

– Rozważamy też utworzenie fundacji, ale najpierw chcemy skatalogować cały dorobek twórczy Alfonsa włącznie z tym, co się spaliło, co jest u ludzi i w Muzeum Warmii i Mazur w Olsztynie – dodaje Wanda. – Chcemy opracować i wydać pełny katalog jego obrazów, a także opisać jego życie i twórczość. Zdajemy sobie sprawę, że mieliśmy w rodzinie postać wyjątkową i zrobimy wszystko, aby pamięć o nim przetrwała kolejne pokolenia.

Tekst: Beata Waś, obraz: Michał Bartoszewicz, Bogdan Żukowski