Mógł zostać piłkarzem albo harcerzem, a został najbardziej utytułowanym polskim żeglarzem. Perfekcjonista, który z taką samą powagą traktuje regaty, jak i zatkany zlew. Z żaglami potrafi zrobić wszystko, ale coraz większą trudność sprawia mu spakowanie torby. Oto Karol Jabłoński.

Made in: Było tak: trzech facetów z prawie identycznymi blond fryzurami: ojciec i dwaj synowie. O jednym z nich mówili biały murzyn…
Karol Jabłoński: Pamiętam, miałem wtedy może 7-8 lat. Na obozie żeglarskim w Tałtach nazwał mnie tak starszy zawodnik, który zobaczył mnie pierwszy raz i najwyraźniej był pod wrażeniem moich kręconych włosów przypominających murzyńskie afro. Wtedy zaczynałem przygodę z żeglarstwem.

A mógłbyś robić na serio coś innego?
Namiętnie grałem w piłkę nożną i ręczną, jeździłem na łyżwach i biegałem na nartach. Wtedy dobrze funkcjonowały rozgrywki ligowe i zawody międzyszkolne. Chciałem zapisać się do harcerstwa. Podczas pierwszej poważnej rozmowy z tatą, który właśnie dowiedział się o moich planach, powiedział: synu, trzech srok za ogon nie utrzymasz, musisz na coś się zdecydować: piłka, harcerstwo albo żeglarstwo.
Z futbolem w Tałtach trudno było myśleć o przyszłości, z harcerstwem tym bardziej. Fajnie było mieć pasek z klamrą, nóż typu finka i czasami pośpiewać przy ognisku, ale to wszystko. Żeglowanie sprawiało mi wtedy największą frajdę, a Baza Mrągowo już wtedy wychowywała dobrych zawodników.

Pamiętasz swój debiut na wodzie?
Początkowo żeglowałem z rodzicami na berylu, dużym turystycznym jachcie. Tata prowadził rejsy z uczestnikami obozów, którzy nie mogli się nadziwić, że taki mały szkrab biega po jachcie jak u siebie w pokoju. Rodzice pływali również na kajaku. Miałem może ze dwa lata, kiedy pierwszy raz siedziałem między nimi. Byłem obyty z wodą i wiatrem, co ułatwiło mi rozpoczęcie samodzielnego żeglowania. Pamiętam dzień, w którym po raz pierwszy tata przygotowywał świeżo przywiezionego z Mrągowa drewnianego optymista. Był spory kłopot z umocowaniem gafla rozpinającego bawełniany żagiel, ale sprawnie uporał się z nim. Ja stałem obok ubrany już w kapok z ogromnym kołnierzem, który boleśnie obcierał brodę, i niecierpliwie czekałem na moment, w którym będę mógł sam pożeglować. Na swoich pierwszych regatach w Mrągowie byłem czwarty.

Potem pojawiałeś się w Tałtach jako kadrowicz. Na co dzień „białych murzynów” reprezentował tam twój młodszy brat Hubert.
Hubert świetnie żeglował, ale jak większość młodych żeglarzy funkcjonujących w tamtym systemie nie miał szans na kontynuację żeglarstwa po skończeniu ogólniaka. Ja też miałem swoje wzloty i upadki. Przynajmniej dwa razy rzucałem klub i żeglarstwo, zanim ostatecznie zostałem uznany przez ówczesne szefostwo PZŻ za nierozwojowego zawodnika. Miałem wtedy 22 lata i w olimpijskiej klasie 470 zaczynałem nawiązywać równorzędną walkę z najlepszymi zagranicznymi załogami. Żeby było śmieszniej, od wielu już lat ścigam się z nimi na dużych jachtach podczas różnych prestiżowych regat.

Ale do klubu wracałeś?
Za każdym razem tata potrafił do mnie dotrzeć i na nowo zmotywować. A ja mam tak, że wszystko, co robię, robię najlepiej, jak potrafię. Nabyłem to chyba z mlekiem matki. Niektórzy uważają mnie za przesadnego perfekcjonistę, który zbyt wiele wymaga od ludzi i również od siebie, ale bez tej cechy nie doszedłbym tak daleko. Nie toleruję odwalania roboty na pół gwizdka. Miałem i mam silny charakter, który nie zawsze ułatwiał mi życie.

Rodzice dużo od ciebie wymagali?
W podstawówce wszyscy myśleli, że jest nam łatwiej, bo rodzice są nauczycielami. Ale kiedy coś nawywijaliśmy, to najpierw była oficjalna kara w szkole, a potem jeszcze swoje oberwaliśmy w domu.

Gdybyś nie mógł żeglować, kim byś był?
Jestem szczęściarzem, że udało mi się powiązać pasję z zawodem, ale osiągnięcie tego zajęło mi wiele lat ciężkiej pracy, wyrzeczeń i poświęceń. Miałem też sporo szczęścia, że znalazłem się kilka razy we właściwym czasie i we właściwym miejscu. Żeglarstwo zawodowe to bardzo trudny sport, hermetyczny, elita jest wąska i niełatwo jest się tam dobić, jeżeli pochodzi się z kraju, w którym status żeglarza zawodowego nie istniał i nadal nie istnieje. Jest to również sport ekstremalny, niebezpieczny. Kilka razy byłem w poważnych tarapatach, ale najwyraźniej Pan Bóg uważał, że jeszcze nie czas i że tu jestem potrzebny. W swoim życiu byłem zmuszony zarabiać na utrzymanie w różny sposób. Kopałem rowy, myłem i malowałem samochody, stałem przy maszynie produkującej uszczelki gumowe, budowałem piękne drewniane jachty. Nauczyłem wykonywać się każdą pracę z chęcią i nieważne, czy jest to wygranie regat, czy naprawa czegoś w domu.

Już to widzę: wracasz do domu z regat na końcu świata, a żona mówi: trzeba naprawić zlew.
I robię to! Włażę pod ten zlew, chociaż nie cierpię małych przestrzeni. Czasem nabiję sobie parę guzów, ale zrobię, co mam zrobić.

Przeklinając szpetnie…
Absolutnie nie. To kwestia pozytywnego nastawienia.
Przecież tę pracę i tak muszę wykonać i jak będę się wściekał to tylko utrudnię sobie życie. Nauczyłem się odpoczywać mentalnie przy takich czynnościach.

Naprawiam w domu różne rzeczy, relaksuję się przy zmywaniu naczyń, lubię pracować w ogrodzie. Teraz akurat koszę trawę.


Chciałeś, żeby twoje dzieci też związały się z żaglami?

Chciałem, ale nigdy nie cisnąłem do intensywnego trenowania tego trudnego sportu. Kasper i Paola wiedzą, skąd wieje wiatr, jak sterować jachtem i ustawiać odpowiednio żagle, oboje dobrze radzą sobie na desce z żaglem. Pasją Kaspra jest lekkoatletyka, którą trenuje od czterech lat, ma doskonałych trenerów, swoją przyszłość wiąże ze sportem. Biegle mówi po angielsku i hiszpańsku i podejrzewam, że będzie studiował w którymś z tych krajów. Paola ma 24 lata, od szóstego roku życia trenowała taekwondo, ma pierwszego dana, ostatnio zaraziła się wspinaczką. Właśnie skończyła piąty rok medycyny na Uniwersytecie Nawarry w Pampelunie. Wszystkie egzaminy zdaje w pierwszych terminach, pracuje ciężko, bo wie, że to dla niej szansa jej życia.

Byłeś dla nich wymagający?
Tu nie chodzi o mnie. Główną pracę wychowania dzieci wykonała i wykonuje nadal moja żona, Iza. Sama mogła wiele osiągnąć, ale poświęciła własne ambicje rodzinie. Mimo domowych obowiązków ukończyła germanistykę i przez kilka lat pracowała na UWM. Izie z uporem powtarzam, że ta praca, którą ona wykonała, jej poświęcenie swoich osobistych ambicji, są więcej warte niż wszystkie moje zwycięstwa, medale i tytuły. Niedługo będziemy obchodzić 28. rocznicę małżeństwa, co dla mnie jest prawdziwym mistrzostwem świata.

Zastanawiam się nad przypadkiem faceta, który ma 52 lata i niedawno po raz ósmy zdobył tytuł mistrza świata w bojerowej klasie DN. To moment na podsumowanie kariery czy nowe otwarcie?
Raczej satysfakcja z tego, że mimo 52 wiosen można być jeszcze numerem 1. Ostatnio jednak częściej analizuję dotychczasowe osiągnięcia w bojerach i żeglarstwie, szczególnie te na dużych jachtach, próbuję zarejestrować najważniejsze wydarzenia, decydujące fakty. Im bardziej zagłębiam się w ten temat, tym trudniej mi uwierzyć, że chłopak z Tałt zaszedł na sam top i nie jestem przekonany, że byłbym w stanie to powtórzyć. Latanie na bojerach sprawia mi dużo przyjemności i dopóki tak pozostanie, będę uprawiał ten sport. To są wyjątkowe przeżycia. Jest prędkość, rywalizacja i taka ilość adrenaliny, której nigdzie indziej nie znajdę. Jest to dla mnie najlepsza forma naładowania baterii, zresetowanie stresu po ściganiu się na wielkich, bardzo drogich i luksusowych jachtach, z 20-30 żeglarzami na pokładzie, gdzie ciąży na mnie wielka odpowiedzialność nie tylko za sukces, ale również bezpieczeństwo i zdrowie załogi. W ciągu mojej 25-letniej kariery żeglarza zawodowego takie krótkie bojerowe przerywniki pomagały mi bardzo w utrzymaniu świeżości mentalnej i formy fizycznej.

To pachnie torturami: wytrzymać bojerowy wyścig w pozycji leżącej z uniesioną głową.
Niektórzy z młodszych kolegów mają na to pewien patent, coś w rodzaju elastycznego napinacza. Jeden koniec mocuje się na kasku, drugi w dolnych rejonach tułowia. Już leżąc w kokpicie bojera, napina się tę gumę i głowa trzyma się właściwie sama w odpowiedniej pozycji. Ja postanowiłem sobie, że jeśli kiedyś będę chciał użyć takiej pomocy, to będzie znak, że nadszedł czas na zakończenie poważnego ścigania się.

Bojery są pasją mojego życia i tak zostanie na pewno do samego końca. Są też doskonałym testem na twardość charakteru i określenie granic wytrzymałości fizycznej w ekstremalnych warunkach pogodowych. Wynik nie jest już dla mnie najważniejszy, ale smak rywalizacji przy szybkościach dochodzących do 140 km/h. Tutaj nie ma przypadkowych sukcesów, to skomplikowany sport, na który składa się wiele technicznych drobiazgów, umiejętność przygotowania bojera do warunków pogodowych i przygotowanie fizyczne samego siebie do sezonu.

Od kilku lat moim podstawowym sparingpartnerem jest Łukasz Zakrzewski. Dzwoni, że gdzieś są fajne warunki lodowe. Pyta: jedziemy? Odpowiadam: pewnie, muszę się tylko spakować. Zazwyczaj cały mój sprzęt jest dobrze przygotowany już w październiku, ale coraz więcej czasu i wysiłku zajmuje mi pakowanie torby podróżnej i ruszenie czterech liter. To nowa bariera, z którą na razie jeszcze wygrywam.

Rozmawiał: Przemysław Pawłowski
Obraz: Joanna Barchetto