DOSTAĆ W KOŚĆ NA WŁASNE ŻYCZENIE. O TO BIEGA W SPEED CROSS RACE? DRESZCZ EMOCJI, WYZWANIE, SPRAWDZIAN DLA ORGANIZMU I PSYCHIKI, WSPÓŁPRACA I EMPATIA ODPOWIADAJĄ UCZESTNICY EKSTREMALNEGO BIEGU NAD JEZIOREM UKIEL.

pasja speed3    pasja speed2
Przygotuj się na najgorsze. A już na pewno na to, że wszystkie twoje słabości dadzą o sobie znać, choćbyś czuł się niezłomny. Woda, ogień, bagno, piach, pokrzywy, kolczaste druty, klaustrofobiczne tunele, wysokie napięcie, insekty lub przeciwnik rzucający ci kłody pod nogi – w tym zestawie na pewno znajdzie się coś, co wzbudza twój lęk. I na czym się wyłożysz. Ale takich jak ty będą dziesiątki. I jak już uda ci się dobiec do mety, padniesz na ziemię i będziesz śmiać się przez łzy. Speed Cross Race – bieg, podczas którego dawka adrenaliny albo cię zabije, albo wzmocni.
– Raczej to drugie, bo podczas pierwszej edycji zdarzyła się tylko jedna skręcona kostka na czterystu uczestników – uspokaja Michał Jankowski, organizator biegu, którego druga edycja odbędzie się 14 maja. – Reszta umordowana, ale szczęśliwa. Bo Speed Cross Race to rywalizacja, trudności, ale też mega ubaw. I co najważniejsze – nie musisz liczyć tylko na siebie. Współpraca zawodników na trasie to coś, co pozostawia chyba największe wrażenie.

Michał – typ ekstremalnie sportowy, sam zaliczył wiele podobnych imprez na całym świecie, m.in. w Londynie. Od dzieciństwa potrzebował więcej adrenaliny niż rówieśnicy. Spędzał dużo czasu w lesie, był harcerzem, kręcił go survival, uprawiał zapasy, przywoził złote medale z mistrzostw Polski w taekwondo, reprezentował kraj na arenach międzynarodowych. A w międzyczasie oglądał dużo filmów dokumentalnych o Navy Seals, Legii Cudzoziemskiej, jednostkach specjalnych typu Grom.
– Zawsze bardziej imponowali mi prawdziwi bohaterowie niż hollywoodzkie wybuchy i kaskaderzy – przyznaje Michał. – Wolałem uprawiać sport, niż oglądać go na kanapie z pilotem w ręku. Niektóre elementy Speed Cross Race nawiązują do wojskowych treningów, poligonu – czołganie pod drutem kolczastym, skok przez ogień czy wspinanie się po siatce, linie. Inne – to owoc naszej wyobraźni i inspiracji z różnych stron świata i epok. A nawet filmowych scen. Przykład? Przerzucanie siana pt. „Pomóc ci? Nie. A to ci pomogę!”.

Najpierw wybór: Challenger albo Master. Jeśli już masz na koncie ekstremalne sportowe wybryki, możesz zaszaleć: 14 kilometrów i 65 przeszkód. Jeśli nie wiesz do końca, na co stać twój organizm i psychikę, lepiej zmniejszyć dawkę o połowę. Na liście uczestników duża liczba kobiet, ponad 40 proc. wszystkich zawodników. Najczęściej zapisują się ze znajomymi – w grupie raźniej.

– Od zawsze coś trenowałam, lubię sport, w którym dużo się dzieje – przyznaje Justyna Seledec, pracownica olsztyńskiego banku. – Wystartowałam z drużyną, z którą na co dzień trenuję. Założyliśmy sobie, że nie biegniemy na czas, tylko dla zabawy. Cel – po prostu dobiec do mety. Tak nam się spodobało, że zaczęliśmy szukać innych podobnych biegów w Polsce. W olsztyńskich zawodach zaskoczyła nas atmosfera. Pokonanie wielu przeszkód, jak np. ścianki, jest trudne w pojedynkę. Lecz mimo ducha rywalizacji zawsze znalazł się ktoś obok, kto podsadził czy podał rękę.
Niektóre przeszkody wymagają nie tylko kondycji, ale i pomysłowości. Choćby ubiegłoroczna żywa przeszkoda „Versus” – rośli zawodnicy klubu sportowego Arrachion, którzy różnymi sposobami starali się blokować uczestników i utrudnić im płynność biegu. – Jedna z zawodniczek podciągnęła bluzkę do góry. Widok na tyle oszołomił przeciwników, że udało jej się pokonać przeszkodę bez większej straty czasu – wspomina Michał. – A że ta widowiskowa przeszkoda zgromadziła największą publiczność – aplauz był ogromny.

Nie wszystkie przeszkody są ujawniane przed startem. Element zaskoczenia, konieczność mobilizacji – to dodatkowe wyzwalacze adrenaliny. No i nie wszystko jest do przebrnięcia. W ubiegłym roku w „barze proteinowym” na trasie czekała smażona szarańcza. W tym roku dla odmiany 5-7-centymetrowe drewnojady, przysmak gekonów i jaszczurek. Za odmówienie posiłku czeka kara 30 burpees.
– Ten, kto nie chciał tracić czasu, próbował się przełamać. Koledze jednak szarańcza nie podeszła i od razu zwymiotował – wspomina Justyna.

– Jak dla mnie szarańcza w porządku, ale trochę za mało przyprawiona – dodaje ze śmiechem Beata Bielenica, która rok temu zajęła trzecie miejsce wśród kobiet. – Apogeum emocji nastąpiło, kiedy czołgałam się na metę mokra, umorusana w błocie od stóp do głów i zadowolona! To trzeba po prostu przeżyć na własnej skórze. Poczucie, że ciało dało z siebie wszystko i jest u kresu. Ale jednocześnie endorfiny sięgają zenitu.

Niektórzy z zawodników przejechali 700 km, aby wziąć udział w olsztyńskich zawodach. Tym razem będą nawet goście z zagranicy, swój udział potwierdziła drużyna z Niemiec i zawodnicy z Litwy. Na najlepszych czekają nagrody, ale wygrywa w zasadzie każdy, kto dobiegnie lub doczołga się do mety.
– Niektórzy byli z siebie tak dumni, że jeszcze trzy miesiące po zawodach przysyłali nam zdjęcia z wodoodporną opaską uczestnika SCR na ręku – twierdzi Agnieszka Jankowska, współorganizatorka biegu i dodaje: – To niesamowite, jak ekstremalne emocje potrafią zbliżać obcych sobie ludzi. Rzucali się sobie na szyję, robili zdjęcia, przytulali. Niektórzy z ranami, obtarciami, w podartych ubraniach, mokrzy od stóp do głów, ale każdy z uśmiechem od ucha do ucha. Większość z nich zapisała się
na kolejną edycję i przyciągnęła dodatkowo znajomych.

Organizacja imprezy i przygotowanie przeszkód też nie obeszło się bez niespodzianek. – Przy wytyczaniu trasy nie wiedzieliśmy, że biegnie ona obok miejsca lęgowego łabędzi – dodaje Michał Jankowski. – No i podczas biegu jeden z nich, rozwścieczony hałasem, skutecznie przepędził sporą grupę biegaczy ze swojego terytorium. Powstała naturalna przeszkoda. Niezły stres zaskoczył nas przy uruchamianiu przeszkody – ślizgawki wodnej. Nawalił hydrant, który cudem udało się uruchomić dosłownie kilka sekund przed nadbiegnięciem pierwszego zawodnika.
– Przez pół roku przed zawodami funkcjonowaliśmy jak na dopalaczach – dodaje Agnieszka. – Codziennie wykonywałam i odbierałam tyle telefonów z pytaniami, że dźwięczało mi w głowie. Marzyłam tylko o chwili ciszy. Byliśmy tak umordowani organizacją, że powtarzaliśmy sobie – nigdy więcej. A potem, po zawodach musieliśmy odpocząć od wszystkich i od wszystkiego. Usiedliśmy z winem na tarasie, spojrzeliśmy na siebie i prawie jednocześnie powiedzieliśmy: „To co? Robimy!”.

 

Tekst: Beata Waś