Na zewnątrz ognisty temperament, tryskający humor i talent do wchodzenia w rozmaite role, a w środku wrażliwa, niepewna siebie i walcząca z demonami przeszłości. Irena Telesz-Burczyk gra nie tylko ze sceny i ekranu, ale też ważne role w działalności społecznej i politycznej. Dlaczego angażuje się w tak wiele inicjatyw? Przyznaje, że z czystego egoizmu. Niedawno została Honorową Obywatelką Olsztyna i pomyślała… jak to odpracować miastu.

Jeśli chcesz nadążyć za Ireną Telesz-Burczyk, myśl sprawniej i stawiaj dłuższe kroki.

„Nadanie tytułu honorowej obywatelski Olsztyna to był jeden z tych cudownych momentów, kiedy czułam, że to miasto mnie zaakceptowało. Nie boję się tu być ruda, piegowata, bo mimo przykrych sytuacji znacznie więcej mam dowodów na sympatię”

MADE IN: Zawsze byłaś ruda?

KLIKNIJ, aby posłuchać naszego podcastu
MADE IN Warmia & Mazury Podcasts

Irena Telesz-Burczyk: Od urodzenia byłam ruda, piegowata, miałam jasne rzęsy, a dodatkowo okropną łuszczycę. Mieszkaliśmy w Tolkmicku i na trzy tysiące mieszkańców byłam jedyna z taką przeklętą urodą. Czułam się najbrzydsza w miasteczku, naznaczona jak albinos w Afryce. W tamtych latach 50. silny był jeszcze stereotyp, że człowiek rudy jest fałszywy.

Miałaś nieprzyjemności?

Oj tak, dzieci były okrutne. Kiedy próbowałam jakoś nadrabiać strojem, mama mówiła: „a kto będzie na ciebie patrzył?”. Myślę, że chciała mnie w ten sposób uodpornić na zło, sprawić, żebym stała się mniej widoczna. Płakałam, kiedy mój syn urodził się rudy, ale na szczęście nie przechodził tego, co ja. Całe życie łapię się na tym, że chcę zasłużyć na uwagę, akceptację, sympatię. Boję się wykluczenia. Widać, nie przepracowałam tego przez 80 lat. Kolor włosów zatrzymałam, bo jak zrobiłam się kiedyś na blond, nikt mnie nie poznawał.

Dzisiaj spotykasz się z hejtem?

Tak, ale już tylko ze względu na liberalne poglądy polityczne. Najgorsze jest to, że dotyka mnie głównie ze strony ludzi z roku ’80, z którymi wspólnie walczyliśmy o wolną Polskę. Wczoraj zamieściłam post na facebooku o tym, że moje wnuki nazbierały do puszek Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy 3 tys. zł. I dostaję od znajomej związanej z obecną władzą wiadomość: „Wielka Orkiestra Świątecznej Aborcji”. Sama oddałam na ostatni WOŚP złotą obrączkę mojej babci. Pomyślałam, że zamiast dzielić ją między wnuków, przekażemy rodzinną schedę, która uratuje kawałek życia. Strasznie mnie boli, że my, Polacy, żyjemy w dwóch różnych rzeczywistościach, tak skrajnie różnie widzimy tę samą sytuację. I że słyszę z tamtej strony uwagi: „naucz się myśleć po Polsku”.

Czym jest dla ciebie myślenie po Polsku?

Irena Telesz-Burczyk: To przede wszystkim trzymanie się prawdy, która dzisiaj jest w coraz większym deficycie. Jak można na przykład mówić, że nasze państwo najlepiej ze wszystkich krajów pomaga przedsiębiorcom, skoro moi znajomi wyprzedają majątek, aby utrzymać przy życiu swój hotel i nie zwalniać ludzi? Kiedy przyznano mi Krzyż Polonia Restituta odmówiłam przyjęcia go z rąk prezydenta Dudy. Na przystanku podeszła do mnie kobieta i podtykając mi palec pod nos syknęła: „ty zdrajczyni!”. To nawet nie mój wiek odbiera mi siły, żeby wyjść na ulicę z koktajlami Mołotowa, ale uczucie obezwładniającej bezsilności. W czasach „Solidarności” wiedziałam co trzeba robić, dzisiaj nie wiem jak porwać ten ślepy tłum, wziąć się w garść i zawalczyć o prawdę. Podpalić się w akcie protestu? To już było cztery lata temu w Warszawie, efekt zerowy. Ale często nachodzą mnie takie desperackie myśli.

Podobno byłaś jedynym facetem z jajami w lokalnym kierownictwie Solidarności.

Tak mówili, umiałam wszystko załatwić. Syn naliczył kiedyś, że załatwiłam ludziom kilkanaście mieszkań komunalnych. Niektórzy do dzisiaj wiszą mi za to szampana. Jak ktoś mi mówi, że czegoś potrzebuje, od razu odpala mi się w głowie „u kogo można by to załatwić”. Taki nawyk z PRL-u. Ta potrzeba pomagania innym to czysty egoizm, jak już wielokrotnie mówiłam. Pozwala mi poczuć się lepiej ze sobą, powiedzieć: „Telesz, dajesz radę, przydajesz się na tym świecie”.

I tak mówi świeżo upieczona Honorowa Obywatelka Olsztyna.

Irena Telesz-Burczyk: Nadanie tego tytułu to był jeden z tych cudownych momentów, kiedy czułam, że to miasto mnie zaakceptowało. Nie boję się tu być ruda, piegowata, bo mimo przykrych sytuacji znacznie więcej mam dowodów na sympatię. Dostałam na przykład kartkę z gratulacjami od fana — kasjera biletowego z PKP w Żurominie. Albo jakaś kobiecina na przystanku podeszła i z taką radością, nie wysilając się na gratulacje, powiedziała: „tak się cieszę, że pani to dostała”. Ale moja pierwsza myśl na wiadomość o wyróżnieniu była: „jak ja to odrobię?”.

Ponad pół wieku na scenie i jeszcze chcesz coś odrabiać?

Jest tyle spraw do załatwienia, na przykład chcą zlikwidować Ośrodek dla Dzieci Niesłyszących w Olsztynie, bo rząd obciął kasę. Jak to zrobią, oddam tego Honorowego Obywatela. Koleżanki nazywały mnie kiedyś „Galopek”. Kiedy wychodziłyśmy na spacer, ja byłam ciągle z przodu. Zawsze szybko chodziłam, ciągle mi szkoda czasu, całe życie mam poczucie niedosytu, że czegoś nie zdążę, że robię za mało. Chociaż rówieśnicy mi mówią: uspokój się Iruś, gdzie ty znowu lecisz? Co ty możesz sama zrobić? Odpocznij już. Idź na masaż, zrób sobie manicure, zajmij się sobą… A mnie szlag trafia na takie porady. Oni są w innym świecie, pełnym pokory i rezygnacji, a ja ciągle jestem zbuntowana.

Ile chciałabyś mieć lat?

Irena Telesz-Burczyk: Pasuje do mnie zasłyszany gdzieś tekst: mam 16 lat plus 64 lata doświadczenia. Dopiero jak spojrzę w lustro to sobie przypominam o swoim wieku, albo jak mam problem, żeby wysiąść z samochodu na śliską powierzchnię. Ale najbardziej odczuwam to, kiedy nie mogę czegoś załatwić, nie mam sprawczości. Byłam na wiecach w obronie sądów, konstytucji. Ale kiedy napisałam pod postem sędziego Pawła Juszczyszyna, że mimo 80 lat znowu przyjdę protestować w jego obronie, ktoś napisał komentarz: niech stare baby siedzą w domu.
Ja mu nie odpowiedziałam, ale internauci go zjechali. Najgorsze jest dla mnie poczucie, że przestaję być partnerem dla niektórych ludzi. Bo miejsce starych jest w domu, mogą już tylko robić kapcie na drutach. A ja mam ochotę robić orły na śniegu!

Potrzebujesz być w centrum uwagi?

Ewidentnie tak. Czuję się jakbym przechodziła drugie klimakterium. Pierwsze, kiedy przestałam mieć możliwość rodzenia dzieci, a drugie kiedy przestaję być atrakcyjna jako kobieta czy człowiek czynu. Tu wychodzą moje kompleksy, potrzeba ciągłego udowadniania sobie i innym, że Telesz jest OK. Powinnam się cieszyć, że w tym wieku chodzę, a nie leżę. A ja umartwiam się, że już nie zatańczę kankana i nie zbawię świata. Wczoraj po koncercie znajomi odwozili mnie do domu i wysiedli, żeby pomóc mi wyjść z samochodu. Wiem, że ludzie chcą dobrze, ale to dla mnie straszne. A dajcie mi się przewrócić do cholery! Może jak obiję sobie dupsko, to dotrze do mnie, ile mam lat. Ale wolę sama wyciągnąć ten wniosek, niż doświadczać litości innych.

„Pasuje do mnie zasłyszany gdzieś tekst: mam 16 lat plus 64 lata doświadczenia”

Apetytem na życie mogłabyś obdarować innych.

Czuję żal, że nie zobaczę już tylu pięknych miejsc, które widzę w internecie, telewizji. Jeśli czegoś zazdroszczę ludziom, to podróży i znajomości języków. Oby moje dzieci mogły to nadrobić. Pocieszam się, że na tamtym świecie będę mogła fruwać i oglądać z chmurki, co tylko będę chciała.

Zakładasz, że pójdziesz do nieba?

A kto by mnie w piekle zechciał? Zrobiłabym tam rebelię, uwolniła grzeszników. Na wsi Przykop, gdzie mieszkałam w stanie wojennym, kręcił się niejaki „Malowany” – wytatuowany od stóp do głów kryminalista, który miał na koncie lata odsiadki. Ludzie omijali go z daleka, a ja kiedyś usiadłam przy nim w autobusie i zagadałam. Tak go to wzruszyło, że przyniósł mi kosz grzybów z lasu, potem napisał list z więzienia. Niewiele trzeba, żeby pokazać ludziom, że mimo błędów, nadal są ludźmi. A ja dzięki takim sytuacjom czuję, że nie marnuję życia. Żizn priekrasna (życie jest piękne – red.).

Pamiętasz jeszcze język rodzinnej Białorusi?

Irena Telesz-Burczyk: Do dzisiaj łatwiej mi się czasem wysłowić po rosyjsku niż po polsku. Tato kazał mi czytać Puszkina w oryginale, zostało mi to na całe życie, mimo że opuściliśmy Białoruś w 1946 roku. To dla mnie najpiękniejsze miejsce na świecie, tęsknica za krajobrazem nie do wytrzebienia. Tylko dwa razy w życiu miałam okazję tam pojechać.

Olsztyn, gdzie mieszkam od 46 lat, to jest moje miejsce na ziemi. W latach 70. miałam propozycję pracy w krakowskim Teatrze Starym, a wybrałam olsztyńską scenę. Pamiętam, że kiedy pierwszy raz przyjechałam tu autobusem, wysiadłam przy ul. Szrajbera i wskazałam palcem – o, tam jest teatr. Od razu poczułam, że jestem u siebie. Może ta wielokulturowość wyzwoliła energię, która mnie wciągnęła.

Może poprzednie wcielenie tu zaliczyłaś?

Nie, podobno byłam wojownikiem na Borneo – tak powiedział mi człowiek zajmujący się reinkarnacją.

To wiadomo skąd ta waleczność.

Pandemia jest dla mnie straszna. Nie mogę grać na scenie, a rzucać koktajlami Mołotowa nie ma z kim. Nie mam kochanka, został mi tylko kot. A w dodatku moje synowe świetnie gotują, więc nawet zamiłowanie kulinarne na nic się przydaje rodzinie. A podzielić się z obcymi jedzeniem nie można, bo obostrzenia sanitarne. W stanie wojennym, jak wyrzucono mnie z teatru, zajęłam się hodowlą kur, świń i miałam zajęcie. Teraz cały rok wyjęty z życiorysu, po raz pierwszy praktycznie nic nie robię. Jedyne stałe zajęcie to wypijanie codziennie rano dwóch litrów herbaty w cienkiej filiżance. To mój rytuał od lat. Na wyjazdach zawsze był problem skąd wziąć tyle wrzątku i porcelanę.

Nadrabiasz aktywnością na facebooku.

To prawda, ciągle coś publikuję, albo wysyłam znajomym. A to fajną piosenkę, a to zwierzątko do adopcji, albo optymistyczne przesłanie. Nie umiem zatrzymywać dla siebie pozytywnych wzruszeń czy nerwu. Chociaż dla wielu osób to „spam” i nawet nie reagują. A jak się zaczyna dialog to zazwyczaj skrajny, na wszystko ludzie potrzebują znaleźć haka.

Znajomych na facebooku masz prawie tysiąc, a ilu prawdziwych przyjaciół w realu?

Paru jest, ale nie umiem prosić innych o pomoc ani jej przyjąć. Na przykład moje koleżanki z teatru namawiały mnie, abyśmy zrobiły wspólnie porządek w moim mieszkaniu. Mam tam sajgon, bo szkoda mi życia na sprzątanie. Jest przecież tyle pięknych filmów czy książek, więc po co spędzać czas ze szmatą w ręku. Tylko zlew jest lśniąco czysty – to mój jedyny pierdolec. Próbuję sprzedać swoje trzypokojowe mieszkanie, bo mniejsze będzie łatwiej ogarnąć. No i nie zapomnę, przechodząc między pokojami, po co tam szłam.

Gdzieś czytałam, że sprzątnięty dom to dowód na zmarnowane życie.

Tylko jedna rzecz może wyglądać dobrze – albo ja, albo mój dom

Podobno powstała praca magisterska na temat inteligencji i pomysłowości kobiet nieuporządkowanych. Mam jedną sąsiadkę, przed którą nie ukrywam bałaganu, reszty nie wpuszczam. Wie gdzie jest piżama, jakby mnie zabrało pogotowie. Raz kominiarz się zapowiedział więc posprzątałam, a on przełożył wizytę. Kupa czasu poszła na marne. Anektuję każdą przestrzeń, mam stosy „przydasi”, pamiątek, książek, których żal mi wyrzucić. Nawet książki o RWPG sprzed pół wieku nie oddam na makulaturę, uschłaby mi ręka. No sama zobacz co mam tu w szufladzie (otwiera toaletkę – red.) – stare kasztany, scenariusze. O, jest nawet zapomniany prezent – wisiorek z kamieniem wulkanicznym.

Prezent od adoratora?

Irena Telesz-Burczyk: Nie, od śmierci mojego męża żaden facet mnie nie zafascynował. Ani poczuciem humoru, ani miłością do Lechii Gdańsk – mojej ukochanej. Zresztą nikt by ze mną nie wytrzymał. Ale sąsiadka myśli pewnie, że mam burzliwy romans, bo jak widzę pewnego polityka w telewizji, to spontanicznie mi się wyrywa okrzyk „spierdalaj chuju!”.

Na zewnątrz ognisty temperament, tryskający humor i talent do wchodzenia w rozmaite role, a w środku wrażliwa, niepewna siebie i walcząca z demonami przeszłości.

Uprawiasz sport czy tylko oglądasz?

Oglądam mecze, a ulubione niegdyś skoki narciarskie zbytnio kojarzą mi się z mężem i się rozczulam. Spalam się emocjonalnie, stąd może trzymam figurę. W przypadku przytycia stosuję genialną dietę: obfite śniadanie, na obiad warzywa z rosołu i na kolację kilka łyżek otrąb ze śliwkami zapijanych wodą, które pęcznieją w żołądku. Kiedyś na wtorkowej próbie spektaklu pękł mi przyciasny gorset, a na sobotniej premierze był już idealny. Daję osobistą gwarancję na tę dietę. Jak nie podziała, zwracam otręby.

A urodę poprawiasz?

Mam taki barterowy układ z zaprzyjaźnionym gabinetem Chimera derm, pomagam im w promocji. I czasem zrobią mi jakiś zabieg, np. ostatnio botoks na lwią zmarszczkę. Bo uważam, że na starość człowiek nie powinien się zapuszczać. Wystarczy, że ma świadomość swojego wieku.

Kiedyś przed spotkaniem z kombatantami zmyłam makijaż, wyjęłam protezę, rozpięłam stanik, przewiązałam chustkę na głowie i nałożyłam za duże adidasy synowej. Kiedy mnie przedstawiono, ludzie się rozejrzeli – ale gdzie ta Telesz? Pokazałam im krok po kroku jak niewielkim wysiłkiem można przejść metamorfozę. Płakała nawet pani psycholog obecna na spotkaniu.

Irena Telesz-Burczyk. „W latach 70. miałam propozycję pracy w krakowskim Teatrze Starym, a wybrałam olsztyńską scenę”

Pokazałaś im kolorowe ciuchy ze swojej szafy?

Pokazałam na przykład, jak zwykłym dodatkiem typu apaszki, które sama uwielbiam, można ożywić wizerunek. Mam ich chyba setkę w szafie. Poza tym trzy pary dżinsów i dużo kolorowych ciuchów, z przewagą czerwieni. Nawet jak nałożyłam wczoraj do filharmonii wyjątkowo czarną bluzkę, to musiała być z cekinami, bo jestem też sroką. Tym kolorem, błyskiem, odkrytym dekoltem, chcę zakrzyczeć kompleksy, starość. Jak by mnie było stać, to bym nosiła dredy zakończone kryształkami Svarovskiego. Codziennie ubieram się inaczej, nie znoszę monotonii.

Jak każda celebrytka.

Eee tam. Po prostu potrzebuję zmiany, ruchu, nawet w kwestii ubioru. Tak więc zapełniam codziennie domowy plener kolejnymi kreacjami, bo szkoda mi czasu, żeby odwiesić je na miejsce do szafy. No i kiedy po jakimś czasie przewracają krzesło pod ciężarem, dopiero je gdzieś upycham. Rodzina wie, że po mojej śmierci moje serce ma spocząć przy mężu, a resztę oddać na uniwersytet, żeby studenci nie musieli ćwiczyć na plastikowych manekinach. Ale będą mieli problem, żeby ogarnąć to mieszkanie-muzeum. Powinnam mieć jakąś normalną kobietę do sprzątania, ale mnie nie stać. A najlepiej jak Picasso – sprzedawać dom jak już go zagracę tak, żeby nie można było się ruszyć, i kupować następny.


Ludzie kojarzą cię na ulicy bardziej z teatru czy filmu?

Irena Telsz-Burczyk: Oczywiście potęga ekranu jest silniejsza. Pytają często: czy pani to pani? Po roli proboszczycy Róży w serialu „Dom nad rozlewiskiem”, rodacy zaczepiali mnie nawet za granicą. Kiedyś w Rzymie chciałam się schronić przed upałem w jakimś zaułku i dopadła mnie wycieczka polskich pielgrzymów. Musiałam pozować do zdjęć z każdym z osobna, bo byli z różnych parafii. Udział w filmach to nie tylko rozpoznawalność, ale też zastrzyk finansowy – jeden dzień zdjęciowy to miesięczna pensja aktora w teatrze. Ostatnio po znajomości zagrałam w filmie o Grzegorzu Przemyku.

Twoja emerytura nie wystarcza na godne życie?

Mam niecałe półtora tysiąca złotych plus niewielką rentę po mężu i symboliczny zasiłek opiekuńczy. Tak więc pełen wypas – jak to mówią wnuki. Jestem coraz większą minimalistką, unikam już nawet chodzenia po ulubionych szmateksach, bo przemysł odzieżowy robi straszny syf na tej ziemi. A mi nie jest obojętne, jaki świat zostawię wnukom. Wolę ich zabrać na wycieczkę, niż kupić kolejną szmatę. Albo dołożyć się do filmu „Zobaczyć Lili”, który realizuje mój syn Paweł z rodziną. Kiedyś go zapytano, jakie ma marzenie. Odpowiedział, że chciałby zobaczyć świat oczami swojej autystycznej córki Wiktorii. Dziewczyna ma niezwykłą intuicję, potrafi przewidzieć zdarzenia, ma szósty zmysł. I o niej będzie film, do którego chcą w jakiś sposób wciągnąć Roberta De Niro, który wyznał dopiero parę lat temu, że ma autystycznego, dorosłego już syna.


A jaki jest świat oczami Ireny Telesz-Burczyk?

Robię wszystko, aby nie było w nim rutyny, a jak najwięcej śmiechu. Robię kretyńskie dowcipy ludziom, śmieję się z siebie. To taki sposób na oswajanie demonów, które drzemią we mnie od dzieciństwa. Ciągle walczę o sympatię do siebie samej. No i próbuję widzieć piękno w niełatwych sytuacjach. Nawet jak po ulicy idzie bezdomny, który jest brudny i źle pachnie, można spojrzeć na niego ciepło. Kiedyś w Walentynki spotkałam parę na ulicy – ludzi z marginesu. Dałam mężczyźnie 20 złotych i powiedziałam mu, żeby kupił jej kwiaty. Trzeba było zobaczyć jak rozjaśniały miłością ich twarze! Kiedy jest mi źle, to sobie przypominam ten widok.
Mam też różne natręctwa, np. wszystko liczę. Do mojego mieszkania prowadzą schody na których wyłożonych jest 186 płytek, jakby ktoś chciał wiedzieć, chociaż i tak nie wpuszczę. Liczę kafle na chodnikach, sumuję cyfry na tablicach rejestracyjnych. Jestem chyba kosmitką.


Może ćwiczysz pamięć w ten sposób?

Nie, na pamięć rozwiązuję łamigłówki na skojarzenia. Ale i tak zdarzają się wpadki. Pamiętam jak zapomniałam tekstu na premierze „Prezydentek”, to były najdłuższe sekundy w moim życiu. Podpowiedzi suflerki do mnie nie docierały. Szepnęłam po cichu „no i mam wszystko w dupie”, dając sygnał, że potrzebuję pomocy. Anna Wolińska uratowała sytuację przeskakując fragment dialogu. Nie znoszę oglądać sztuk ani filmów ze swoim udziałem, jestem zbyt samokrytyczna. Mam często senne koszmary, że wchodzę na scenę i nie wiem jaki gram spektakl, nie pamiętam roli.

Możesz sobie wyobrazić, że nie masz już wstępu do swojej teatralnej garderoby?

Już to przeżyłam, więc znam tę gorycz. Nie tylko w stanie wojennym, ale teraz, w pandemii, nie wolno było mi wejść niemal przez rok do teatru. A jestem w tej samej garderobie od 1990 roku, wciąż mam w teatrze etat. Na szczęście dostałam właśnie informację, że wiosną zagram w kabarecie z utworami Gałczyńskiego. Jest też do zrobienia monodram, ale cholernie trudny. Mam wcielić się w kobietę, która pracowała u Goebbelsa i obserwowała jak ewoluuje faszyzm. Boję się, że pamięć może mnie zawieść przy 20 stronach tekstu. Przez trzy miesiące codziennie będę go czytać, szukać klucza do postaci.

Realizatorzy, jak widać, wierzą w ciebie.

Irena Telesz-Burczyk: I pozwalają zapomnieć ile mam lat. Nigdy nie ukrywałam swojego wieku, ale po ubiegłorocznych 80. urodzinach, postanowiłam liczyć czas do tyłu. Nikt tak długo nie żył w mojej rodzinie. Może to zasługa lekarstw z których codziennie rano robię sobie kolorową sałatkę? Zamiast dzielić je na trzy porcje, biorę wszystkie na raz, żeby potem nie zapomnieć. Chyba odkryłam niechcący receptę na długowieczność.

To, czego ci życzyć na 79. urodziny?

Normalnej Polski. I to nie jest patos. Żeby Ruda nie musiała potrząsnąć ludźmi jakimś dramatycznym, ostatnim występem.

Rozmawiała: Beata Waś
Obraz: Jarek Poliwko (sesja w ART3H Studio)
Stylizacja: Agata Bałdyga Doradca Stylu
Makijaż i fryzura: MojaTy Beata Miszkiewicz-Grabowska
Kurtka: Jackob Buczyński

P.S. Dzwoni do mnie Irena Telesz-Buryczk w sprawie autoryzacji: – Gdybym przeczytała ten wywiad w dniu swoich narodzin, moje życie byłoby inne. Po raz pierwszy czuję, że taką Irenę mogłabym zaakceptować. I masz to dopisać, bo jak nie, to będę cię straszyć po mojej śmierci.