Oto godzina i pięćdziesiąt minut z kimś, kto zabawiał mnie przed telewizorem dwie trzecie życia, a dorosłe życie z pewnością już całe. Usiedliśmy na tarasie jego domu w Parwółkach, gdzie kiedyś był chlew i chowano świnie. Więc i tutaj trąci tragizmem – jak w większości jego komediowych ról. Zrobiliśmy sesję, a wcześniej subtelny makijaż, choć jego charakterystycznej twarzy wcale nie trzeba upiększać. Padało. Mżawka w sam raz do pogawędki. Miał być wywiad, ale co tu męczyć starego mistrza, w dodatku na urlopie. Potem przywieźli świeże ryby z jego ulubionej Restauracji z Zielonym Piecem i Krzysztof Kowalewski z wrażenia zrobił minę jak w „Nic śmiesznego”, kiedy Pazura niechcący zdetonował most. Tak, ten most.

Krzysztof Kowalewski: Nie chciało mi się tu jechać.
Błagałem. Parwółki? No dobra, jedziemy. Stanęliśmy z kawą w ręku, tu na górze, gdzie wjeżdżaliście. Żona zeszła i słyszę jej krzyk: „O matko! O to mi chodziło!”. Niechętnie, ale zlazłem z tej góry. Zobaczyłem starą, zrujnowaną oborę.
Nie miałem wyobraźni, co z tym zrobić, ale ona wiedziała. I kupiliśmy (żona Agnieszka Suchora, aktorka, ale również projektantka wnętrz; budynek, który był kiedyś chlewem i stodołą w jednym, został przerobiony na dom w stylu skandynawskim).

Made in: Śpicie w miejscu po oborze?
Tak, chowały się tu świnie albo krowy.

KLIKNIJ, aby posłuchać naszego podcastu
MADE IN Warmia & Mazury Podcasts

Jak się śpi po świniach?
W porządku, bardzo dobrze.

Świadomie szukaliście miejsca na Warmii i Mazurach?
Jak najbardziej. Piękne tereny.

A Olsztyn? Jest jeszcze tą prowincją przez duże P?
Strasznie się zmieniły te nasze miasta. Kiedyś były szare i puste.

Muszę sięgnąć do ostatniej książki-wywiadu z panem „Taka zabawna historia”, bo chyba nie rozszyfrował pan aluzji. Na 92 stronie mówi pan: „To ja zdecydowanie odmówiłem wyjazdu do Olsztyna. Pojechałem tam i od razu było widać, że to była prowincja przez duże P. Ludzie po wojnie dużo pili, ale w tamtejszym teatrze piło się przez duże P. Powiedziałem, że nie ma mowy, bym tam się przeniósł”. Mówił pan tak o Olsztynie z lat 60., kiedy pana matka zaczęła grać w Teatrze im. Jaracza i próbowała pana ściągnąć na Warmię.

A! To o tym pan mówi. To ja przyznam, że nie bardzo pamiętam Olsztyn z tamtych lat.

A teraz pan go odwiedza?
Przyjeżdżam co jakiś czas. Ostatnio byłem w Olsztynie z wnuczką, która przyleciała do nas na tydzień z Los Angeles. Ona urodziła się w Ameryce, jest z innego kręgu kulturowego, a była zachwycona i miastem, i przyrodą. Więc proszę bardzo, teraz możemy napisać, że Olsztyn jest piękny przez duże P.

Wróćmy do teatru. Kulisy dawnego życia teatralnego obnaża z kolei pierwsza książka o panu, „Skarpeta w kieszeni”. Kulisy życia barwnego i pewnie dzisiaj już nieobecnego.
A w jakim sensie barwnego?

W sensie rozrywkowym i wysokoprocentowym.
Zaczynałem pracę w teatrze, kiedy żyło jeszcze sporo przedwojennych aktorów. Bardzo starsi panowie, ale nawyki jeszcze zachowali – czyli sporo pili. I zawsze ten najmłodszy, który był w garderobie, musiał…

… w czapkę zebrać i do monopolowego?
Nawet nie w czapkę. Był inny pomysł. Ktoś rzucał na środek 20 zł, ktoś inny zobaczył: „O! 20 złotych, zabierz to i spieprzaj”. Więc zbierałem i gnałem po te pół litra.
Ja na szczęście nie miałem ciągu na wódę. To mnie prawdopodobnie ratowało.

Tu zacytuję piękne zdanie z ostatniej książki: „Gdybym nie oszukiwał wodą, to by moja wątroba tego nie przeżyła”.

Oczywiście, że nie. Tym bardziej, że jeden bardzo przemiły człowiek, który darzył mnie wielką sympatią, chciał żebym stale z nim pił. Wiele razy oszukiwał mnie nawet w czasie spektaklu: „Ty, telefon jest do ciebie, chodź szybko”. I prowadził gdzieś do bufetu. Dwie sety już stały. I mówi: „Szybko!”.

„Szybko”, bo telefon dzwoni?
(śmiech) Zbyszek był niesamowity. On to dopiero miał wątrobę. A może nawet i dwie. Fenomen.
Dzisiaj po roli wsiada się w samochód i wraca do domu. Kiedyś była inna rzeczywistości. Ona odcinała nas od zewnętrznych atrakcji. W samej Warszawie, poza SPATIFEM i potem Ściekiem, nie było gdzie chodzić. A był taki zwyczaj wśród młodzieży, którą wtedy reprezentowałem, że po przedstawieniu było picie. I w tym SPATIFIE czy Ścieku kotłowało się do rana.

Mogę się zwracać: panie Krzysztofie?
Oczywiście.

Panie Krzysztofie, przeprowadzenie z panem wywiadu na kilka stron mija się z celem. To jest trochę jak obejrzenie tylko wstępnych napisów do filmu.
Uuuu… (zdziwionym tonem)

I krzywdzący jest taki krótki wywiad.
Ale dla kogo?

Dla czytelnika. Dla widza. Kinomana. Nawet ta książka-wywiad pobieżnie traktuje pańskie życie. Więc co tu pytać faceta, który szóstą dekadę jest na scenie, ma ponad setkę ról filmowych i z 1000 radiowych słuchowisk…
Przepraszam, może głupio, ale przerwę. Drugi dzień z rzędu odwiedza nas zając. Siedzi tam pod drzewem (pokazuje przez otwarte drzwi tarasu na koniec posesji). Ten sam rudawy. Coś tu jest, co mu odpowiada.

Po prostu rośnie u was dobry mlecz.

(przy kominku leży pies) Tula, nasza znajda. Staruszka.
Po trzech operacjach. Ale jako starsza pani czuje się nieźle. Chodzi jak typowa staruszka, ale jak zobaczyła zająca, to zasuwała jak torpeda.

Jak się gra kurz na szafie? Podobno zagrał pan kiedyś kurz na szafie.
Ja zagrałem i mleko, które się zsiada w trakcie audycji.
O ile sobie przypominam, grałem też minerały.

Do zagrania kurzu na szafie trzeba mieć kilkudziesięcioletni warsztat pracy aktorskiej?
W radiu to nie jest takie trudne (śmiech).

Pan coś ogląda w telewizji?
Jeśli porównać Program Trzeci Polskiego Radia z telewizją
tak zwaną państwową, z wyjątkiem tej, która puszcza naszą klasykę, to ona marnie wygląda. Choć i tu, i tu wszystko zabijają reklamy. To przerywanie jest koszmarne.

No to żeby pozostać w temacie, od razu zapytam: zagrania w jakiej reklamie odmówił pan ostatnio z przyjemnością?
W marnej. Niedowcipnej.

A tematyka była mniej wygodna?
A jaka to mniej wygodna? To jest wszystko hipokryzja, bo reklama to jest reklama. Jeśli się reklamuje samochód, to równie dobrze można reklamować pietruszkę. I jeśli ktoś mówi, że reklamowanie samochodu to jest zaszczyt, a pietruszki hańba, to jest to bzdura. I jedno, i drugie to handel wizerunkiem. A właściwie dorobkiem, który się ma.

No dobrze, więc odmówił pan?
Tak, udziału w reklamie politycznej.

A jak się odmawia „z przyjemnością”?

„Dziękuję, nie interesuje mnie”.

Jest coś, co zagrał pan i żałuje?

Nie, bo nie miałem czasu się nad tym zastanawiać.

Podobno Bareja zaproponował, by zagrał pan Stanisława Anioła w Alternatywach. A pan odmówił.

Tak. Ale tylko dlatego, że scenariusz mi się nie podobał.

I Tym też zniechęcił pana do tej roli.
Rzeczywiście, Tym też był krytyczny wobec scenariusza. To była jego sugestia, ale moja decyzja. Odmowy absolutnie nie żałowałem.

Ma pan czasem ochotę obejrzeć coś kultowego?
Nie rozróżniam, co jest kultowe?

Bareja.
Kultowe to podejrzane określenie. Ja to nazywam:
popularne. Tak, oglądam nawet z przyjemnością, ale pod innym kątem – patrzę jak ja i koledzy wyglądaliśmy w tamtym czasie. To jest atrakcyjne.

I jakim okiem patrzy pan na siebie?
W zasadzie beznadziejnym. Że nic się nie da zmienić.

„Brunet wieczorową porą” to podobno pana ulubiona komedia, w której pan grał?

Może… Tak! Wie pan, popularność tych komedii jest taką presją, że człowiek musi przyznać, że to jest dla niego kino najlepsze.
A jest to moja ulubiona komedia między innymi dlatego, że była niezwykle spójna z absurdalną i idiotyczną rzeczywistością, w której żyliśmy. Młodzież to ogląda i mówi: nie, niemożliwe! To zasługa Staśka Tyma. Bareja czuwał nad filmem, ale kiedy Tym pisze scenariusz, to jest on tak wielowątkowy, że z każdego wątku można zrobić oddzielny film. A Bareja to wszystko ściskał.

No dobrze, nie został pan Stanisławem Aniołem, ale los panu sprzyjał. Jacek Janczarski zaproponował rolę Sułka Kazimierzowi Kaczorowi, ale ten ponoć wypłynął w rejs i rolę zaproponowano panu.

Właściwie to nigdy z Kaziem nie ustaliłem, czy tak faktycznie było.

Nie korciło pana, żeby choć zadzwonić?
Więcej! My się wiele razy spotykamy i nie przyszło mi to do głowy. Ale zapytam w końcu, czy był wtedy na tym rejsie czy nie.
Z drugiej strony, to jak się zaczyna jakiś cykl, to nigdy nie wiadomo, co z tego będzie. Zaproszono nas do roli z Martą (Lipińską – red.). Zagraliśmy kilka odcinków, spodobało nam się. Janczarski zorientował się, co jest dla nas najlepsze i zaczął pisać pod nas, tak jak przedwojenni tekściarze kabaretowi pisali teksty pod konkretnych aktorów, bo wiedzieli co ich, nazwijmy to, niesie.

Marta Lipińska po tych latach współpracy określiła pana: „Prywatnie, poza panem Sułkiem, to on jest: spolegliwy, misio, piknik”.

Nie będę przeczył. Ostatnie to chyba określenie z zakresu psychologii.

Tu w Parwółkach ma pan piknik.
Tak, rozkładamy się z serwetą i jemy (śmiech).

I często tak?
W wakacje i weekendy. Zimą niekoniecznie.

A ryby, grzyby?
Ani jedno, ani drugie. Czytam.

Co?
Zżera pana ciekawość? (bierze do ręki książkę ze stoliczka przy wielkim, białym fotelu, w którym się rozsiadł) Marcin Kołodziejczyk: „Dysforia. Przypadki mieszczan polskich”. Obserwacja na temat różnych grup ludzi. Zjadliwym stylem. Bardzo dobre.

Przyzna pan szczerze…
… spróbuję.

… Mamy teraz wysyp autobiografii i książek typu wywiad-rzeka ze znanymi osobami. Uległ pan trochę tej modzie?

Zaczęło się od wywiadu w „Polityce”, który przeprowadził ze mną Juliusz Ćwieluch. Na jedną stronę. Odzew środowiska był taki, że to, o czym rozmawialiśmy, było sensowne i pozostawia dobre wrażenie. Wtedy oczywiście nie było mowy o książce. Wpadł na to wydawca. Zaprosił nas, chodził po gabinecie i mówił do siebie:
„To będzie bestseller”. Ani słowo jeszcze nienapisane, a on ma taką pewność. I trafił, bo książka sprzedała się znakomicie. To zasługa Ćwielucha, który jest świetnym dziennikarzem. To on nadał kształt kompozycji tej książki.

Powstawała też i tutaj, w Parwółkach?
Tak, autor zaznaczył też i tutaj swoją obecność.

Widzę na półce „Przewodnik po Warmii i Mazurach”. Był eksploatowany?
Oczywiście, wedle potrzeb.

Ma pan na Warmii i Mazurach swoje miejscówki?
Ta (pokazuje palcem na dom, w którym rozmawiamy).

Zrobimy przerwę na zdjęcia. Może ma pan jakieś inne ubrania?
Nie mam. Mam T-shirt i polar.

A chociaż inny T-shirt?
Proszę bardzo, idę się przebrać (znika tam, gdzie był kiedyś chlew, wraca po minucie i 50 sekundach).
Z marynarek to tylko ten T-shirt w paski.

(siedzimy już na tarasie, na którym stoi stół zbity z desek po starej stodole)
Mówi się o panu w kontekście aktora komediowego. Ale to bardzo tragiczne postaci.
I bardzo dobrze. Ja się z tego cieszę, bo te role są wielowymiarowe. Jak życie. Tragikomedia. Czytaj Szekspira i się od niego ucz.
Może kawy?

A to nie będzie kłopot?
Żaden. Tylko zwolnijcie mnie na chwilę z tych zdjęć.

Widziałem tu gdzieś hamak, ale nie odważę się zaproponować, by położył się pan na nim do zdjęć.
Ja też bym się nie odważył.
(Fotograf wtrąca: „A może uda nam się namówić pana, żeby do zdjęcia wszedł pan do wody w jeziorze?”)
Nie, dziękuję, za zimna. (po namyśle) Chyba że w ubraniu.

Pani Alicja z Restauracji z Zielonym Piecem z Olsztynka zdradziła mi, że przywozi dzisiaj panu…
… ryby. Restauracja bomba!

To pana stała miejscówka?
Stała, stała. Jak tu jesteśmy, to niewątpliwie.

Słyszałem, że z pana smakosz wyższych lotów.
(śmiech połączony o objęciem własnego brzucha) Oto chodzi. Świetne, przemiłe miejsce. To wnętrze z zielonym piecem jest w nastroju bardzo domowe. I ten nastrój ogarnia człowieka.

I co pan tam zamawia?
Ja monogamista jestem. Czerninę i sztukę mięsa. Albo lina w śmietanie.
(pada, Kowalewski patrzy spod zadaszonego tarasu)
No i dupa.
(Fotograf pracuje, a mi przychodzi pomysł, by naciągnąć aktora na minę z „Nic śmiesznego”, kiedy po przypadkowej detonacji mostu pan producent skacze po własnym płaszczu i wykrzykuje słynne: „Nie”. Kowalewski bez zwłoki kwituje: proszę bardzo)
Nie, Nie! NIEEEE!!!

Trzeba przyznać, że nawet jeśli są to epizody, ale pańskie, to tworzą oś humorystyczną filmu.
Oczywiście musi być coś do zagrania i to nie może być bierne asystowanie scenie. Mam wrażenie, że to wszystko zależy od osobowości aktora. Albo ją ma i w miarę uprawiania tego zawodu dalej ją rozwija, albo ma słabą w ogóle. Już zawsze będzie miał i będzie szarakiem.
Nawet w epizodach.

Na czym był pan ostatnio w kinie?
….

Nie chodzi pan do kina?
Chodzę. Ale wczoraj przypomniałem sobie w telewizorze, bo dawno temu byłem na tym w kinie, „Otwarte okno” Hitchcocka z Jamesem Stewartem. Wspaniałe. Ależ jak zrobione, kurde mol! Kawałek dobrego kina.
Obejrzeliśmy też „Pod mocnym aniołem”. Niestety, nie zostałem poruszony. Film bardzo zawodowo zrobiony, wszyscy grają fantastycznie, ale coś jest, jakaś wada, że nie wzięło mnie zupełnie.

A ostatni, który wziął?
„Ida”. „Ida” wzięła.

A mnie „Bogowie”.
I „Bogowie” niewątpliwie też. On się tutaj osiedlił?

Kto? Kot? (Religę w „Bogach” zagrał Tomasz Kot – red.)
No ten zając. Znów jest.

Macie tu miejscowy sklepik?
Prócz przystanku nie ma nic.

A gdzie jest najbliższy podręczny sklepik?
W Starych Jabłonkach. Bardzo przyzwoity.

Znają pana miejscowi spod bardzo przyzwoitego sklepiku?
Chyba jeżdżę o takiej porze, że już ich tam nie ma.

Ale inni zaczepiają?
Tak. Jak i w wielu innych miejscach publicznych.

Domyślam się, ale inna jest – że tak się wyrażę – pana egzotyka w Starych Jabłonkach niż w Warszawie.
Ale człowiek ten sam.

Ale stopień zaskoczenia inny.
Najbardziej mi się podoba, jak mnie zaczepiają, zabiegając drogę, i mówią: „Zgadłem?”. A ja im: „A jak pan myśli?”.

A nie jak w „Brunecie”?: „A więc to pan!”. W ogóle to zaczepiają pana charakterystycznymi tekstami z pana ról?
Zwykle: „Kocham pana, panie Sułku”. Więc ja im te sakramentalne: „Cicho! Wiem”. Ale ja się nie dziwię, tyle lat to szło w Trójce. A nawet teraz Niedźwiecki puszcza to w soboty w południe.

(słuchać warkot diesla)
Przyjechały ryby.
Są ryby?! Pani Alicja?! (Zerwał się, choć wcześniej nie było to takie proste. Przywiozła pstrągi i suma. Aktor kwituje krótko: „Ach!”. Plus mina).

(Krzysztof Kowalewski do Alicji Janeczek) Kawkę?
Alicja Janeczek: Nie, wracam do roboty, do garów. Czy ja dobrze widzę, że tam jest zając?

Krzysztof Kowalewski: Tak jest, wykryła pani.

Made in: Pan Krzysztof hoduje zające. Zaczął od jednego.

Alicja Janeczek: Ale tam jest drugi.
Krzysztof Kowalewski: O Jezus! Cała rodzina. Chłopaki, wy się tak szybko mnożycie?! (po chwili) Ja co prawda wciąż widzę jednego.

Alicja Janeczek: Dwa. Drugi przykulony po drugiej stronie (pokazuje).
Krzysztof Kowalewski: To jest kamień. I ten mnie nie nabierze.

Made in: Panie Krzysztofie, to chyba i my uciekamy. Jeszcze tylko zrobimy sobie pamiątkowe zdjęcie. Przyślę panu autoryzację z tego spotkania. Ma pan maila?
Podam do żony.

A pan jak stoi ze współczesną technologią?
Do dupy.

Rozmawiał: Rafał Radzymiński, Obraz: Marcin Zalech – ODM Studio, Make up: Martyna Dziczek