Będziecie sprzedawać kurczaki? – to pytanie często słyszą dziewczyny, gdy zakładają koła gospodyń wiejskich. Jeszcze niedawno były uważane za symbol obciachu i relikt minionej epoki, dziś – w nowej formule – są coraz modniejszym elementem nowoczesnego życia na wsi.

Chodziły po wsi, kręciły nosem, że nudno, i że trzeba zrobić bałagan. Miejscowe babki z Rusi szybko podchwyciły pomysł i dalej działały już tylko razem. Koło gospodyń w pięknie położonej miejscowości na obrzeżach Lasu Warmińskiego, trzy lata temu rozkręciły miastowe panie, które niedawno się tam osiedliły. 

KLIKNIJ, aby posłuchać naszego podcastu
MADE IN Warmia & Mazury Podcasts

Kobiety z Piecek (powiat mrągowski) podjęły decyzję o reaktywowaniu koła po dożynkach krajowych w Spale, na które przygotowały stoisko. Był rok 2004. 

Dziewczyny ze Szczęsnego, kilka kilometrów od Olsztyna, niemal 10 lat temu wspólnie brały udział w projekcie unijnym, na którym uczyły się jak fachowo zagospodarowywać tereny zielone. Żadna z nich nie zajęła się tym zawodowo, ale tak miło im było razem, że założyły koło gospodyń Szczęściary. Wspólnie gotują i śpiewają.

Zwykle zaczyna się od potrzeby, entuzjazmu i pospolitego ruszenia. A może raczej od spotkania po którym trudno się rozstać? Bo choć początkowo ciężko im było wyjść z domu, przełamać się, zagadać do ludzi, ale potem równie ciężko wrócić do zwyczajnego życia…

Większość funkcjonujących obecnie kół gospodyń powstała, albo została reaktywowana, po 2000 roku. Starsze to wyjątki, jednak i takie się zdarzają, np. koło ze Skarlina, niedaleko Nowego Miasta Lubawskiego. – Nie przerwaliśmy działalności od 1948 roku. Zmieniały się zarządy, ustrój, sytuacja gospodarcza, a myśmy nie ustały w działaniach – mówi z dumą Elżbieta Zalewska, jego przewodnicząca od 24 lat. 

Być może koło w Skarlinie przetrwało, bo przystosowało się do zmian i ciągle daje mieszkańcom wsi to, czego potrzebują? Bo w nowych czasach ludzie mają zupełnie inne oczekiwania. 

Od pisklaków po festyny

Koła gospodyń w Polsce zaczęły powstawać już połowie XIX wieku. Wtedy chodziło w nich przede wszystkim o edukowanie wiejskich kobiet, które dzięki kursom i światłym radom mogły wprowadzać innowacje w gospodarstwach domowych. Oczywiście bardzo ważny był też walor towarzyski babskich spotkań – zajęcia z kroju i szycia czy robienia weków to świetna okazja, by wyrwać się z domu i pogadać. Nic więc dziwnego, że zajęcia kół gospodyń cieszyły się wielkim powodzeniem. Tuż przed wybuchem wojny w czterech tysiącach kół zrzeszonych było niemal 100 tys. kobiet. 

W czasach PRL-u koła gospodyń też świetnie sobie radziły. Nie powiodła się próba ich upolitycznienia – może dlatego, że babskie sprawy poruszane na spotkaniach traktowane były z przymrużeniem oka? Jednak od lat 50., ze względu na nowe potrzeby i ekonomiczne braki, profil został rozszerzony. Na spotkaniach można było już nie tylko posłuchać prelekcji o higienie i zdrowym żywieniu. – Zbierano też np. zapisy na przydział żywych piskląt, paszy dla zwierząt czy sprzętu rolniczego – wspomina Elżbieta Zalewska ze Skarlina. Do kół gospodyń wstępowano masowo – pod koniec lat 80. do 31 tys. organizacji należało 1,1 mln kobiet. 

Potem jednak nastąpił krach. Wraz z upadkiem komuny upadły też PGR-y, a na wsi zapanowała bieda. Nikt nie miał czasu ani pieniędzy, by organizować spotkania dla kobiet, a pisklaki dostępne były na wolnym rynku bez ograniczeń. Wiejskie domy kultury zmieniły się w dyskoteki, świetlice zaadaptowano na mieszkania prywatne, albo niszczały zamknięte. Zaś koła gospodyń wiejskich, jako relikty minionej epoki, stały się synonimem obciachu i wieśniactwa.

Na szczęście historia kołem się toczy i po roku 2000 kobiece inicjatywy na wsi zaczęły się odradzać. 

Koło Gminnych Celebrytek

Współczesne koła mają już jednak inny charakter. Ich działania są bardziej społeczne, skierowane na potrzeby mieszkańców wsi, niż rozwój i kształcenie członkiń. Już nie są masowymi organizacjami zrzeszającymi setki kobiet. To raczej kameralne kilku-kilkunastosobowe kluby najbardziej aktywnych, które chcą coś zrobić dla swojej wsi, a przy okazji dobrze się bawić, podróżować, poznawać nowych ludzi. – Fakt, że to dużo roboty, ale też wielka satysfakcję, gdy patrzy się jak cała wieś świętuje dzięki nam, jak coś zaczyna się dziać w sennej dotąd miejscowości – mówi Halina Zapadka z Ruśkich Bab. 

Przy okazji uczą się wielu rzeczy za które pewnie w innych okolicznościach nigdy by się nie zabrały: wycinać wyrzynarką w drewnie, balansować z wdziękiem na flisackiej tratwie, zamawiać bilety przez internet, gotować jedzenie dla wegetarian, piec w jeden wieczór 600 babeczek i ciastek na dzień dziecka w szkole… To pozwala uwierzyć we własne siły, a od tego już tylko, krok by odważyć się na coś jeszcze.

Szczęściary ze Szczęsnego założyły zespół muzyczny. Gdy siedzimy sobie razem w czyściutkiej kuchni Jolanty Gierach, przewodniczącej koła, dziewczynom aż oczy błyszczą, gdy opowiadają o śpiewaniu. Mówią z entuzjazmem, chociaż nie zawsze jest różowo. – Na początku się z nas śmiali – wspomina Jola. – Przed występem nie mogłam spać, bałam się, że nie wydam z siebie głosu, taka byłam skrępowana. A teraz nic mnie nie obchodzi co ludzie pomyślą. Po prostu lubimy sobie pośpiewać.

Szczęściary bardzo dużo występują – gdzie je poproszą, tam jadą. Charytatywnie. Przez całe wakacje, aż do jesieni mają zajęty każdy weekend, bo biesiadnymi i disco-polowymi przyśpiewkami potrafią rozkręcić każdą imprezę. W tym roku festyn w swojej wsi musiały przełożyć aż na 22 września, bo wcześniej po prostu nie miały wolnego terminu. – Pracy mamy dużo, ale ludzie nam to wynagradzają – opowiada Mariola Poko ze Szczęściar. – Jak byłyśmy w domu seniora, to niektórzy słuchacze płakali ze wzruszenia, a po występie wycałowali nas i wyściskali. My się karmimy takimi emocjami. 

Trzy lata temu Szczęściary nagrały swoją pierwszą płytę w studiu. Do ludowych melodii profesjonalny tekściarz dopisał słowa. Śpiewają o tym dlaczego warto odwiedzić gminę Purda w której mieszkają i o sprawach ważnych dla mieszkańców wsi.

„Gdzie te czasy, 

tej wędzonej kiełbasy. 

Za co nas spotkała kara, 

Unia wędzić nie pozwala”.

Marzy im się jeszcze orkiestra, bo na razie muszą korzystać z gotowych podkładów muzycznych. Niektórzy mówią o nich trochę z uznaniem, a trochę z zazdrością – Gminne Celebrytki, bo wszędzie ich pełno.

Swój zespół mają też dziewczyny z Rusi, w którym grą na instrumentach, wspierają je też panowie. Od dwóch lat wykonują repertuar warmiński, szukają starych tekstów. A na początku nie potrafiły ani słowa powiedzieć w gwarze. – Wkręciło nas to, nie ma co ukrywać – wyznaje Kasia Jasiuczenia z Ruśkich Bab. 

Ale najbardziej gospodynie znane są Rusiowej Nocy Świętojańskiej, na którą tradycyjnie przygotowują inscenizację (zresztą cała organizacja to teraz ich wspólna robota z sołectwem). Ubrane w białe giezła przypływają na flisackiej tratwie, a potem zaczyna się spektakl, oczywiście zakończony rzucaniem wianków na wodę i imprezą dla całej wsi. 

W kole z Piecek prym wiodą dwie sekcje – kulinarna i artystyczna. Od sześciu lat panie występują w zespole „Pieckowianie”, który specjalizuje się w muzyce ludowej: mazurskiej i kurpiowskiej. Zdobyły nawet drugą nagrodę na międzynarodowym festiwalu w Polanicy. Sekcja zajmująca się gotowaniem też ma osiągnięcia. I to zagraniczne. Swego czasu kobiety z Piecek postanowiły podbić francuską Bretanię własnoręcznie przygotowaną fasolką po bretońsku. Całkiem Bretończykom smakował ten… nieznany u nich specjał.

Superwomen czy zwykłe baby 

Jakie są kobiety z kół gospodyń wiejskich? Bardzo podobne. Energiczne, odważne, lubią wyzwania i rywalizację. A zarazem zupełnie inne – od emerytek po trzydziestolatki, rolniczki, gospodynie domowe, właścicielki firm, nauczycielki, sprzedawczynie, bibliotekarki, urzędniczki, introligatorki… Pochodzą ze wsi, albo niedawno sprowadziły się z miasta – nie ma zasady.

Mają za to wspólny mianownik: nie są zwykłe. To współczesne superbohaterki, które nie wiadomo w jaki sposób ogarniają dom, dzieci, pracę zawodową i społeczną w kole – niejedna korporacja mogłaby uczyć się tu organizować robotę. 

Podobno niektóre umieją nawet chmury zawracać, tak przynajmniej mówią o Krystynie Sienkiewicz, która szefuje kołu w Kandytach (powiat bartoszycki). Panie specjalizują się tam w rękodziele, ale przede wszystkim w gotowaniu. – Każda stara się trafić w gusta i smaki, bo na jarmarkach teraz wystawców dużo i konkurencja ogromna. Chociaż ludzie skłaniają się ku domowemu jedzeniu. Wiadomo, jak gospodynie robią, to byle czego np. do pasztetu nie dodadzą – podkreśla. 

Przyrządzają klasykę, ale nie stronią od nowości. Ostatnio panie z Kandyt uczyły się jak zrobić tort z mąki razowej, ale nie takiej ze sklepu, tylko z wysuszonych i przetartych chlebów. – Często razem zabieramy się za pracochłonne potrawy. Wiadomo że np. przy pierogach zupełnie inaczej robota wygląda jak jest 10 osób, niż w pojedynkę. Poza tym przy okazji zajmujemy się przetwarzaniem danych. No wie pani – co u kogo słychać, co nowego we wsi – śmieje się.

Pani Krysia, chociaż już od dekady emerytka, nie widzi problemu, by wejść na scenę i się powygłupiać z doczepionym wielkim nosem i w peruce. Podczas majowego pikniku kół gospodyń wiejskich na olsztyńskiej starówce, w takim właśnie przebraniu wzięła udział w wyborach Wiosennej Miski i zajęła drugie miejsce. 

Wyprzedziła ją tylko Anna Malinowska, przewodnicząca KGW z Ząbrowa (gmina Iława). Gdy spotykam ją na dożynkach wojewódzkich w olsztyneckim skansenie, pomyka z wdziękiem po trawniku na kilkunastocentymetrowych słupkach. – Miałam rano niższe buty, ale mnie obcierały i musiałam zmienić – zaskakuje. – Te są wygodne jak kapcie, a ja uwielbiam chodzić na obcasach.

Jest piękną, zadbaną kobietą, mamą pięciorga dzieci, panią na dużym gospodarstwie rolnym. Do reprezentowania koła została wybrana z automatu, jako szefowa – Mężowi nic nie powiedziałam, przyznałam się dopiero jak wróciłam z majówki – wspomina. – To była tylko zabawa, ale nagroda bardzo mnie ucieszyła. Szarfę powiesiłam na karniszu w sypialni. Widzę ją jak kładę się spać i jak się budzę, to bardzo miłe.

Pogodzenie wszystkich zajęć to dla niej sztuka, zresztą jak i dla innych kobiet. Zwłaszcza od wiosny do jesieni, kiedy trwają intensywne prace polowe i w ogrodzie. – Nie jest łatwo się zorganizować. Wysyłam dziewczynom zbiorczego sms-a z przypomnieniem i która tylko może, to się zjawi – opowiada. – Zawsze znajdzie się coś do roboty, ale jak jest zebranie to po prostu wychodzi się z domu i zostawia wszystko za sobą. Koło to nasza radość, przyjemność i odbicie się od codzienności.

I chociaż współczesne dziewczyny z kół gospodyń wiejskich niewiele mają wspólnego ze statycznymi matronami, które w zimowe wieczory darły pierze po domach, to właśnie to je chyba łączy. Że gdy wychodzą na babskie spotkania, zostawiają za sobą wszystkie inne sprawy i dobrze się bawią.

Tekst: Magda Brzezińska, współzałożycielka Koła Gospodyń Prowincjonalnych w Olsztynie

Obraz: Katarzyna Jasiuczenia, www.shutterstock.com